Выбрать главу

Trazybul, pisze Herodot, wyprowadził przybyłego od Periandera posła za miasto i wszedł z nim w rosnący na polu łan zboża. Idąc przez to pole, pytał ciągle od początku herolda, po co przybył Z Koryntu, i przy tym wyrywał raz po raz każdy, jaki zobaczył, wyrastający ponad inne kłos. Wyrywał i odrzucał go, aż w ten sposób zniszczył najpiękniejszą i najbujniejszą część łanu. Tak doszedł do końca pola, a potem odprawił posłańca, nie udzieliwszy mu ani słowa rady. Kiedy wysłannik wrócił do Koryntu, Periander był ciekaw dowiedzieć się rady Trazybula. Ale ten oświadczył, że Trazybul żadnej mu rady nie udzielił. Dziwił się też Perianderowi, że posiał go do takiego męża, który był oczywistym szaleńcem niszczącym własne dobra – i opowiedział, co na jego oczach Trazybuł zrobił. Periander jednak, który zrozumiał jego czyn i pojął, że Trazybuł radził mu wymordować wszystkich wybitnych obywateli, traktował odtąd swoich współziomków z bezgraniczną brutalnością. Kto pozostał jeszcze po morderstwach i prześladowaniach Kypselosa, tego Periander teraz wykończył.

A ponury, maniakalnie podejrzliwy Kambyzes? Ileż w tej postaci aluzji, analogii, paraleli! Kambyzes był królem wielkie-go ówczesnego mocarstwa – Persji. Panował w latach 529-522 przed Chrystusem.

Dla mnie jest rzeczą jasną, że był on w wysokim stopniu szaleńcem… Naprzód kazał zamordować swojego brata Smerdysa… Taki był, jak mówią, pierwszy czyn, od którego zaczął się szereg jego zbrodni. Po wtóre – zgładził towarzyszącą mu do Egiptu siostrę, z którą Żył w małżeństwie, jakkolwiek była mu rodzoną siostrą z obojga tych samych rodziców… Kazał dwunastu najznakomitszych Persów głową na dół żywcem zakopać w ziemi, mimo że nie dowiedziono im żadnej znaczniejszej winy… Dopuszczał się licznych podobnych szaleństw podczas swojego pobytu w Memfis, gdzie otwierał dawne groby, żeby oglądać zwłoki…

Kambyzes podjął wyprawę w głąb Afryki bez żadnego przygotowania, nagle, z wściekłości, z gniewu. Pewnego razu wpadł w gniew i przedsięwziął wyprawę przeciw Etiopom; a przecież ani wprzód nie wydal zarządzeń co do zapasów żywności, ani też nie zastanowił się, że zamierza wyprawić się na koniec świata, lecz jako szaleniec i pozbawiony zmysłów wyruszył na wojnę… zanim jednak wojsko odbyło piątą część drogi, już wyczerpały im się wszystkie, jakie mieli, środki żywności, a po zużyciu zboża zabrakło też zwierząt pociągowych, bo i te zjedli. Gdyby Kambyzes, zauważywszy to, zmienił był zamiar i nakazał odwrót, przez tę rozsądną decyzję naprawiłby początkowy błąd; tymczasem on, na nic nie zważając, ciągle szedł naprzód. Jak długo żołnierze mogli jeszcze coś z ziemi wygrzebać, utrzymywali się przy Życiu, jedząc trawę, ale potem dotarli do piaszczystej pustyni. Tam niektórzy Z nich zaczęli robić coś strasznego: drogą losowania wybierali spośród siebie co dziesiątego i zjadali. Kiedy Kambyzes się o tym dowiedział, obawiając się, żeby wzajemnie się nie pożarli, zaniechał wyprawy przeciwko Etiopom i zawrócił z drogi.

Jak wspomniałem, Dzieje Herodota pojawiły się w księgarniach w roku 1955. Od śmierci Stalina minęły dwa lata. Atmosfera zelżała, ludzie oddychali swobodniej. Właśnie ukazała się powieść Erenburga, której tytuł dał nazwę tej nowej, zaczynającej się właśnie epoce – Odwilż. Literatura zdawała się wtedy wszystkim. Szukano w niej sił do życia, drogowskazów, objawienia.

Ukończyłem studia i zacząłem pracować w gazecie. Nazywała się „Sztandar Młodych". Byłem początkującym reporterem, jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. Ci, którzy pisali, skarżyli się na krzywdę i biedę, na to, że państwo zabrało im ostatnią krowę albo że w ich wiosce nie ma ciągle elektrycznego światła. Cenzura złagodniała i można było pisać, że na przykład w wiosce Chodów jest sklep, ale zawsze pusty, nic nie można w nim kupić. Postęp polegał na tym, że kiedy żył Stalin, nie można było napisać, że jakiś sklep jest pusty – wszystkie miały być świetnie zaopatrzone, pełne towaru. Tłukłem się od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka drabiniastym wozem albo rozklekotanym autobusem, bo prywatne samochody były rzadkością, nawet o rower nie było łatwo.

Trasa prowadziła mnie czasem do nadgranicznych wiosek. Zdarzało się to jednak rzadko. W miarę bowiem zbliżania się do granicy ziemia pustoszała, spotykało się coraz mniej ludzi. Ta pustka zwiększała tajemniczość takich miejsc, a zwróciło także moją uwagę, że w pasie przygranicznym panuje cisza. Ta tajemniczość i ta cisza przyciągały mnie, intrygowały. Kusiło, mnie żeby zobaczyć, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastana-wiałem się, co się przeżywa, przechodząc granicę. Co się czuje? Co myśli? Musi to być moment wielkiej emocji, poruszenia, napięcia. Po tamtej stronie – jak jest? Na pewno – inaczej. Ale co znaczy to – inaczej? Jaki ma wygląd? Do czego jest podobne? A może jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepojęte, niewyobrażalne? Ale, w gruncie rzeczy, największe moje pragnienie, które nie dawało mi spokoju, nęciło mnie i dręczyło, było nawet skromne, bo mianowicie chodziło mi o jedno tylko – o sam moment, sam akt, najprostszą czynność przekroczenia granicy. Przekroczyć i zaraz wrócić, to by mi, myślałem, zupełnie wystarczyło, zaspokoiło mój niewytłumaczalny właściwie, a jakże ostry głód psychologiczny.

Ale jak to zrobić? Z moich kolegów w szkole i na studiach nikt nigdy nie był za granicą. Jeżeli ktoś miał kogoś za granicą, wolał się z tym nie afiszować. Sam byłem zły na siebie z powodu tej dziwacznej pokusy, która mnie jednak ani na chwilę nie opuszczała.

Kiedyś na korytarzu w redakcji spotkałem swoją redaktor naczelną. Była postawną, przystojną blondyną o bujnych, na bok zaczesanych włosach. Nazywała się Irena Tarłowska. Mówiła coś o moich ostatnich tekstach, po czym w pewnym momencie spytała mnie o najbliższe plany. Wymieniłem kolejne wioski, do których miałem jechać, i sprawy, jakie tam na mnie czekały, a potem odważyłem się i powiedziałem: – Kiedyś chciał-bym bardzo pojechać za granicę. – Za granicę? – powiedziała zdziwiona i lekko wystraszona, bo wtedy nie było rzeczą zwyczajną wyjeżdżać za granicę. – Dokąd? Po co? – spytała. – Myślałem o Czechosłowacji – odparłem. Bo nie chodziło mi, żeby gdzieś do Paryża czy Londynu, nie, tych rzeczy nie próbowałem sobie wyobrazić i nawet mnie nie ciekawiły, chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo dla mnie ważny był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy.

Od tej rozmowy minął rok. W naszym pokoju reporterów zadzwonił telefon. Szefowa prosiła mnie do siebie. – Wiesz -powiedziała, kiedy stanąłem przed jej biurkiem – wysyłamy cię. Pojedziesz do Indii.

Pierwszą moją reakcją było oszołomienie. A zaraz potem -panika: nic nie wiem o Indiach. Gorączkowo szukałem w myślach jakichś skojarzeń, obrazów, nazw. Nie znalazłem: o Indiach nie wiedziałem nic. (Idea podróży do Indii wzięła się stąd, że kilka miesięcy wcześniej odwiedził Polskę pierwszy premier kraju spoza bloku sowieckiego, a był nim przywódca Indii Jawaharlal Nehru. Nawiązywały się pierwsze kontakty. Moje reportaże miały przybliżać tamten daleki kraj).

Na koniec tej rozmowy, w której dowiedziałem się, że jadę w świat, Tarłowska sięgnęła do szafy, wyjęła książkę i podając mi ją, powiedziała: – To ode mnie, na drogę. Była to gruba książka w sztywnych, pokrytych żółtym płótnem okładkach. Na froncie przeczytałem wytłoczone złotymi literami nazwisko autora i tytuł: Herodot. DZIEJE.

To był stary dwumotorowiec, wysłużony w lotach frontowych DC-3, miał skrzydła okopcone od spalin i laty na kadłubie, ale leciał, leciał prawie pusty, z kilkoma zaledwie pasażerami, do Rzymu. Siedziałem przy okienku, przejęty, wpatrzony, bo pierwszy raz widziałem świat z wysoka, z lotu ptaka, nigdy dotąd nie byłem nawet w górach, a co dopiero w tak niebotycznej sytuacji. Pod nami przesuwały się wolno różnokolorowe szachownice, pstrokate patchworki, szarozielone dywany, wszystko rozpostarte, rozłożone na ziemi, jakby do wysuszenia na słońcu. Ale szybko zaczęło zmierzchać i zaraz zrobiło się ciemno.