Выбрать главу

Ta identyczność wyglądu towarzyszących nam przy wchodzeniu po schodach lenników daje paradoksalne wrażenie ruchu w bezruchu, bo wchodzimy, ale ponieważ stale widzimy tego samego lennika, mamy jednocześnie wrażenie, że stoimy ciągle w tym samym miejscu, jakby więziły nas jakieś niewidocznie a złudne lustra. W końcu jednak osiągamy szczyt i możemy obejrzeć się do rytu. Widok jest wspaniały: pod nami, w dole, rozciąga się bezbrzeżna, o tej godzinie już cała w oślepiającym słońcu równina, przecięta jedną tylko drogą – tą prowadząc;) do Persepolis.

Sceneria ta stwarza dwie sytuacje psychologiczne całkowicie odmienne i przeciwstawne:

– od strony króla: król stoi na szczycie schodów i patrzy na równinę. Na drugim końcu równiny, to znaczy bardzo, bardzo daleko, widzi, jak pojawiły się jakieś punkty, pyłki, ziarenka, ledwie widoczne i trudne do rozpoznania drobiny. Król patrzy, zastanawia się, co to może być. Po jakimś czasie pyłki i ziarenka przybliżają się, rosną i powoli krystalizują. To pewnie lennicy, myśli król, ale ponieważ pierwsze wrażenie jest zawsze najważniejsze, a było ono: pyłki i ziarenka, król zachowa już o lennikach taką właśnie opinię. Mija jakiś czas, już widzi figurki, zarysy postaci. No, nie myliłem się, mówi król do otaczających go

dworaków, to oczywiście lennicy, muszę spieszyć do Sali Audiencji, aby zdążyć usiąść na tronie, nim tu dotrą {król nie rozmawia z poddanymi inaczej, niż siedząc na tronie);

– a teraz od strony przeciwnej, czyli wszystkich innych, w tym lenników: wszyscy inni pojawiają się na krańcu przeciwległym do Persepolis. Widzą jego cudowne, oszałamiające budowle, jego złocenia i ceramiki. Oniemiali, padają na kolana {ale choć padają na kolana, nie są to jeszcze muzułmanie, ci dotrą tu dopiero za tysiąc sto lat). Ochłonąwszy, wstają, otrzepują szaty z kurzu. To właśnie widzi król jako poruszanie się pyłków i drobin. Teraz w miarę jak idą i zbliżają się do Persepolis, ich zachwyt rośnie, ale razem z tym rośnie i pokora, poczucie własnej mizerii, marności, nicości. Tak, jesteśmy niczym, król może zrobić z nami wszystko, co chce, jeżeli nawet skaże nas na śmierć, przyjmiemy wyrok bez słowa. Ale jeśli uda im się wyjść stąd cało, jakiej rangi nabiorą u swoich pobratymców! To ten, co był u króla – powiedzą. A potem – to syn tego, co był u króla, potem wnuk, prawnuk itd. – ród zabezpiecza się w ten sposób na całe pokolenia.

Po Persepolis można chodzić i chodzić. Jest pusto i cicho. Żadnych przewodników, strażników, handlarzy, naganiaczy. Jafar został na dole, jestem sam wśród wielkiego cmentarzyska kamieni. Kamieni uformowanych w kolumny i pilastry, rzeźbionych w reliefy i portale. Bo żaden kamień nie ma tu kształtu naturalnego, nie jest taki, jak tkwi w ziemi albo leży w górach. Wszystkie są starannie przycięte, spasowane, obrobione. Ileż w to staranie włożonej latami pracy, ile znoju i mordęgi tysięcy i tysięcy ludzi. Iluż z nich zginęło, taszcząc te gigantyczne głazy? Ilu padło z wyczerpania i pragnienia?

Zawsze ilekroć ogląda się martwe już świątynie, pałace, miasta, rodzi się pytanie o los ich budowniczych. O ich ból, połamane kręgosłupy, oczy wybite odpryskami kamienia, reumatyzm. O ich nieszczęsne życie. Ich cierpienie. I wtedy rodzi się pytanie następne – czy te cuda mogłyby powstać bez owego cierpienia? Bez bata dozorcy? Bez strachu, który jest w niewolniku? Bez pychy, która jest we władcy? Słowem, czy wielkiej sztuki przeszłości nie stworzyło to, co jest w człowieku negatywne i złe? Ale jednocześnie, czy nie stworzyło jej przekonanie, że to, co w nim negatywne i słabe, może być przezwyciężone tylko przez piękno, tylko przez wysiłek i wolę jego tworzenia? I że jedno, co się nigdy nie zmienia, to jest kształt piękna? I żyjąca w nas jego potrzeba?

Przechodzę jeszcze przez propyleje, przez Salę Stu Kolumn, przez Pałac Dariusza, Harem Kserksesa, Wielki Skarbiec. Jest strasznie gorąco i nie mam już siły ani na Pałac Artakserksesa, ani na Salę Narad, ani na dziesiątki innych budowli i ruin tworzących to miasto umarłych królów i zapomnianych bogów.

Schodzę po wielkich schodach, mijając wyłaniającą się z reliefu kolumnę lenników idących złożyć królowi hołd.

Wracamy z Jafarem do Szirazu.

Spoglądam za siebie – Persepolis robi się mniejsze i mniejsze, coraz bardziej przysłania je wznoszący się za samochodem pył, aż wreszcie kiedy wjeżdżamy już do miasta, znika ostatecznie za pierwszym zakrętem.

Wracam do Teheranu.

Do demonstrujących tłumów, do śpiewów i krzyków, do huku strzałów i smrodu gazów, do snajperów i bukinistów.

Mam ze sobą Herodota, który opowiada, jak to na rozkaz Dariusza jeden z pozostawionych w Europie jego wodzów -Megabazos – podbija Trację. Jest wśród Traków lud, pisze Herodot, który nazywa się Trausorowie. Trausorowie trzymają się we wszystkim tych samych zwyczajów co reszta Traków, ale z noworodkami i zmarłymi tak postępują: dokoła noworodka siadają krewni i opłakują go, ile on nieszczęść musi zaznać, skoro się urodził, i wyliczają wszystkie ludzkie cierpienia; zmarłego natomiast wesoło i radośnie grzebią i mówią przy tym, że pozbył się wszystkich nieszczęść i żyje teraz w zupełnej błogości.

Honory dla głowy HISTIAJOSA

Wyjechałem z Persepolis, a teraz opuszczam Teheran, żeby wrócić (cofając się o dwadzieścia lat) do Afryki, ale w drodze muszę jeszcze zatrzymać się – w myślach – w grecko-perskim świecie Herodota, bo oto zaczynają się nad nim gromadzić ciężkie chmury.

Więc tak:

Dariuszowi nie udaje się pokonać Scytów, jego – Azjatę, zatrzymują u wrót Europy. Widzi, że ich nie zwycięży. Co więcej – nagle ogarnia go lęk, że oni go teraz dopadną i zniszczą, więc pod osłoną nocy zaczyna odwrót-ucieczkę, marząc tylko o jednym – porzucić Scytię i jak najszybciej wrócić do Persji. Cofa się wraz z całą olbrzymią armią, a Scytowie natychmiast zaczynają za nim pościg.

Droga odwrotu jest dla Dariusza tylko jedna: przez most na Dunaju, który sam zbudował, rozpoczynając inwazję. Tego mostu pilnują dla niego Jonowie (Grecy zamieszkujący Azję Mniejszą, która w czasach Herodota znajdowała się pod panowaniem Persów).

A oto jak toczą się losy świata: mianowicie Scytowie, znając drogi na skróty i mając rącze konie, docierają do mostu przed Persami i chcą im tu odciąć drogę odwrotu. Apelują więc do Jonów, aby zburzyli most, co pozwoli Scytom wykończyć Dariusza, a tym samym da Jonom wolność.

Propozycja, zdawałoby się, dla Jonów doskonałą, toteż kiedy usłyszawszy ją, zbierają się na naradę, pierwszy zabierający głos – Miltiades – mówi: wspaniale, zrywamy most! I wszyscy go popierają (w naradzie uczestniczy nie lud joński, ale tyrani – de facto namiestnicy Dariusza narzuceni przez niego ludności). W tej sytuacji zaraz po wystąpieniu Miltiadesa zabiera głos Hi-stiajos z Miletu: Histiajos z Miletu był tej opinii przeciwny, mówiąc, że teraz dzięki Dariuszowi każdy z nich włada w swoim mieście, a po obaleniu potęgi Dariusza ani on sam nad Miletem, ani nikt inny nad żadnym miastem nie będzie panować, bo każde z nich będzie wolało rządzić się demokratycznie, niż być pod tyranem. Gdy Histiajos to zdanie wypowiedział, zaraz wszyscy się do niego przychylili, choć przed tym pochwalali radę Miltiadesa.

Ta zmiana zdania jest oczywiście zrozumiała: tyrani zdali sobie sprawę, że jeżeli Dariusz straci tron (i pewnie głowę), oni nazajutrz też stracą stołki (i pewnie głowy), toteż mówią Scytom, że, niby to, rozbierają most, w rzeczywistości jednak chronią go i pozwalają Dariuszowi wrócić bezpiecznie do Persji.