Co będzie? Już jesteśmy blisko, coraz bliżej.
W końcu zatrzymują się.
Ja też staję. I wtedy spod tej góry rynsztunku i żelastwa wydobywa się glos, którego nie zapomnę, bo jego tonacja jest pokorna, jest nawet proszalna:
– Monsieur, avez vous un cigarette, s'il vous plait?
Trzeba było zobaczyć gorliwość i pośpiech, uprzejmość, a nawet usłużność, z jaką sięgam do kieszeni po paczkę papierosów, ostatnią, jaką mam, ale to nieważne, nieważne, bierzcie, moi drodzy, wszystkie, siadajcie i palcie całą paczkę, od razu i do końca!
Doktor Otto Ranke jest zadowolony, że tak mi się udało. Te spotkania często kończą się bardzo źle. Żandarmi potrafią związać, zbić i skopać. A iluż ludzi już zabili! Biali i czarni przychodzą do niego albo są tak skatowani, że musi sam ich przynieść. Nie oszczędzają żadnej rasy, swoich też masakrują, nawet częściej niż Europejczyków. To okupanci własnego kraju, typy nieznające umiaru ni granic. – Jeżeli mnie nie ruszają -mówi doktor – to dlatego, że jestem im potrzebny. Kiedy są pijani, a nie mają pod ręką żadnego cywila, żeby się wyładować, biją się między sobą i potem przywożą ich tutaj, żeby im zszywać głowy i nastawiać kości. Dostojewski, przypomina sobie Ranke, opisywał zjawisko niepotrzebnego okrucieństwa. Ci żandarmi, mówi teraz, mają tę właśnie cechę, są dla innych okrutni bez żadnego powodu i potrzeby.
Doktor Ranke jest Austriakiem i mieszka w Lisali od końca drugiej wojny. Drobny, kruchy, ale mimo zbliżającej się osiemdziesiątki żwawy i niestrudzony. Swoje zdrowie, twierdzi, za-
wdzięcza temu, że codziennie rano, kiedy słońce jest jeszcze przyjazne, wychodzi na zazielenione i ukwiecone podwórze, siada na stołku, a służący myje mu gąbką i szczotką plecy tak gruntownie, że doktor aż pojękuje trochę z bólu, ale także i z zadowolenia. Te jęki, prychania i śmiech uradowanych dzieci, z tej okazji gromadzących się wokół nacieranego doktora, budzą mnie, bo obok są okna mojego pokoiku.
Doktor ma prywatny szpitalik – pomalowany białą farbą barak stojący blisko willi, w której mieszka. Nie uciekł razem z Belgami, bo, mówi, jest już stary i nie ma nigdzie żadnej rodziny. A tu jest znany i ma nadzieję, że miejscowi go obronią. Wziął mnie do siebie, jak mówi, na przechowanie. Jako korespondent nie mam co robić, bo łączność z krajem nie istnieje. Na miejscu nie wychodzi żadna gazeta, nie pracuje żadna radiostacja i nie ma żadnej władzy. Próbuję wydostać się stąd – ale jak? Najbliższe lotnisko – w Stanleyville – zamknięte, drogi (jest pora deszczowa) przemienione w bagniska, statek po rzece Kongo od dawna nie kursuje. Na co liczę – nie wiem. Trochę na szczęście, więcej – na ludzi, którzy są wokół, a najwięcej na to, że świat zmieni się na lepsze. To oczywiście abstrakcja, ale w coś wierzyć muszę. W każdym razie chodzę podminowany, ponoszą mnie nerwy. Ogarnia mnie wściekłość i bezradność – częste stany w naszej pracy, w której próżne, beznadziejne czekanie na łączność z krajem i ze światem pochłania niekiedy najwięcej czasu.
Jeżeli mówią, że w miasteczku nie ma żandarmów, można pójść na wyprawę do dżungli. Dżungla jest zresztą naokoło, piętrzy się we wszystkich kierunkach, zasłania świat. Można wejść do niej tylko przebitą, laterytową drogą, inaczej nie sposób – to twierdza niezdobyta: od razu zatrzyma nas zjeżoną masą gałęzi, lian i liści, od pierwszego kroku nogi będą grzęznąć w mazistym, cuchnącym bagnie, a na głowę zaczną spadać jakieś pająki, szczypawki i gąsienice. Zresztą ktoś niedoświadczony będzie się bał zagłębić w dżunglowy matecznik, a miejscowym nawet myśl o przebiciu się tam nie przyjdzie do głowy. Dżungla jest jak morze czy skaliste góry – bytem zamkniętym, osobnym, niepodległym.
Zawsze napełnia mnie lękiem.
Boję się, że z jej gąszczu nagle wyskoczy jakiś drapieżnik, z szybkością błyskawicy dopadnie mnie jadowity wąż albo usłyszę świst zbliżającej się strzały.
Zwykle jednak kiedy ruszam drogą w stronę zielonego kolosa, dogania mnie gromada dzieci, które chcą mi towarzyszyć. Dzieci idą rozbawione, śmieją się, dokazują. Ale kiedy droga wchodzi w las, milkną, poważnieją. Być może w swojej wyobraźni widzą, że gdzieś tam, w mrokach dżungli, czają się zjawy, dziwy i czarownice, które porywają niegrzecznych malców. Lepiej być cicho i dobrze uważać.
Czasem zatrzymujemy się przy drodze, na skraju dżungli. Pa-nuje tu półmrok i jest aż duszno od oszałamiających zapachów. Tu przy drodze nie widzi się żadnych zwierząt, ale słychać ptaki. Słychać krople uderzające o liście. Słychać tajemnicze szelesty. Dzieci lubią tu przychodzić, czują się jak w domu i wiedzą wszystko. Którą roślinę można zerwać i ugryźć, a której nie wolno dotknąć. Które owoce wolno zjeść, a których za żadne skarby. Wiedzą, że pająki są groźne, a jaszczurki – wcale. I wiedzą, że trzeba patrzeć do góry na gałęzie, bo tam może czaić się wąż. Dziewczynki są poważniejsze i ostrożniejsze od chłopców, toteż patrzę, jak się zachowują, i każę chłopcom, aby ich słuchali. Wszyscy, cała wycieczka, jesteśmy jak w wielkiej, niebotycznej katedrze, w której człowiek czuje się maleńki i widzi, że wszystko jest większe niż on.
Willa doktora Ranke stoi przy szerokiej drodze, która przecina północne Kongo i biegnąc blisko równika, prowadzi przez Bangui do Duala nad Zatoką Gwinejską i tu kończy się mniej więcej na wysokości Fernando Po. Ale stąd to jeszcze daleko, więcej niż dwa tysiące kilometrów. Część tej drogi była pokryta asfaltem, ale dziś zostały z niego tylko porwane, bezkształtne strzępy. Kiedy muszę iść tędy w bezksiężycową noc (a ciemności tropikalne są gęste, nieprzeniknione), posuwam się wolno, szurając stopami po ziemi, aby w ten sposób po omacku badać drogę.
Szur-szur. Szur-szur.
Czujnie, ostrożnie, bo tyle niewidocznych dziur, dołków, wykrotów, zapadlisk. Kiedy nocą przechodzą kolumny uciekinierów, zdarza się, że nagle rozlega się krzyk – to ktoś wpadł w głęboki dół i złamał nogę.
Właśnie – uchodźcy. Wszyscy nagle stali się uchodźcami. Od kiedy wraz z uzyskaniem niepodległości przez Kongo latem 1960 wybuchły zamieszki, walki plemienne, a potem nawet wojna, drogi zapełniły się uchodźcami. Tam gdzie dochodzi do konfliktu, walczą żandarmi, wojsko i ad hoc powstające milicje plemienne, natomiast cywile, a najczęściej są to kobiety i dzieci -uciekają. Trasy tych wędrówek są bardzo trudne do odtworzenia. Na ogół chodzi o to, żeby być jak najdalej od pola walki, ale nie aż tak daleko, żeby potem zgubić się i nie móc wrócić. Następnie ważne jest, czy na trasie ucieczki można znaleźć coś do zjedzenia. To ludzie biedni, mają ze sobą zaledwie kilka rzeczy: kobiety – perkalową sukienkę, mężczyźni – koszulę i spodnie, a poza tym jakieś płótno do nakrycia się w nocy, garnek, kubek, plastikowy talerz. I miednicę, żeby wszystko w niej pomieścić.
Ale najważniejsze w wyborze trasy są stosunki międzyplemienne: czy jakaś droga prowadzi przez terytorium przyjazne, czy, broń Boże, wiedzie prosto na ziemie wroga. Bo te wsie przydrożne i polany w dżungli zamieszkane są przez różne klany i plemiona, a znajomość stosunków między nimi jest wiedzą trudną i zawiłą, którą każdy przyswaja sobie od dzieciństwa. Dzięki niej można żyć w miarę bezpiecznie, unikać konfliktów. W samym tym regionie, gdzie teraz jestem, tych plemion mieszka dziesiątki. Tworzą one całe związki i konfederacje, według sobie tylko znanych zwyczajów i reguł. Ja – obcy, nie umiem tego