Uporządkować, ułożyć, pogrupować. Skąd mam wiedzieć, jakie są relacje między Mwaka a Pande czy między Bandża a Baya?
Ale oni wiedzą, od tego zależy ich życie.
Wiedzą, na jakiej ścieżce kto kładzie zatrute kolce, gdzie Jest zakopany topór.
Notabene – skąd wzięło się tyle plemion? W samej Afryce jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu było ich dziesięć tysięcy. Wy-starczy przejść się drogą: w pierwszej wsi – plemię Tulama, ale już w następnej inne – Arusi. Po jednej stronie rzeki – Murle, a po drugiej – Topota. Na szczycie góry mieszka jedno plemię, a u podnóża – zupełnie inne.
Każde ma swój język, swoje zwyczaje, swoich bogów.
Jak do tego doszło? Jak zrodziła się taka niesłychana różnorodność, takie nieprawdopodobne bogactwo? Od czego się to zaczęło? Kiedy? W którym miejscu? Antropolodzy mówią, że to zaczęło się od jakiejś małej grupy. Może od kilku grup. Każda z nich musiała liczyć mniej więcej trzydzieści-pięćdziesiąt osób. Gdyby była mniejsza, nie mogłaby się obronić, gdyby większa -nie miałaby się czym wyżywić. Sam spotkałem jeszcze w Afryce Wschodniej dwa plemiona, z których żadne nie miało więcej niż stu ludzi.
No więc dobrze – trzydzieści-pięćdziesiąt osób. Taki jest zarodek plemienia. Ale dlaczego taki zarodek musi mieć od razu swój język?
Jak w ogóle umysł ludzki mógł wymyślić taką niebywałą ilość języków?
Każdy z własnym słownictwem, gramatyką, fleksją itd.? Można zrozumieć, że wielki milionowy naród wspólnym wysiłkiem wymyślił sobie język. Ale tu, w afrykańskim buszu, chodzi o małe plemiona, które żyją na skraju egzystencji, ledwie-ledwie, chodzą bose i wiecznie głodne, a jednak mają jakąś ambicję i jakąś zdolność, jakąś wyobraźnię, wrażliwość dźwiękową i pamięć, żeby wymyślić sobie język – odrębny, własny, tylko dla siebie.
Zresztą nie tylko język. Bo jednocześnie od początku istnienia zaczynają wymyślać sobie bogów. Każde własnych – jedynych, niezastępowalnych. I dlaczego nie zaczynają od jednego boga, tylko od razu od kilku?
Dlaczego ludzkość musi żyć tysiące i tysiące lat, żeby dojrzeć do idei jednego boga?
Czy taka idea nie powinna nasunąć się od razu?
Tak więc nauka dowiodła, że na początku była tylko jedna grupa, w każdym razie nie więcej niż kilka. Ale z czasem zaczyna ich przybywać, robi się ich coraz więcej. Ciekawe, że taka przybywająca grupa nie myśli rozejrzeć się w terenie, zbadać sytuację, posłuchać języka, jakim się ludzie porozumiewają, nie – ona od razu przychodzi z własnym językiem. Z własnym zastępem bogów. Z własnym światem obyczajów. Od razu demonstracyjnie zaznacza swoją inność.
Z latami, z wiekami tych grup-zarodków-plemion przybywa i przybywa. I zaczyna być tłoczno na tym kontynencie wielu ludzi, wielu języków i bogów.
Herodot, gdziekolwiek był, wszędzie starał się notować nazwy plemion, ich rozmieszczenie i zwyczaje. Gdzie kto mieszka. Z kim sąsiaduje. Bo wiedza o świecie wtedy w Libii i Scytii, tak jak i dziś tu, w północnym Kongu, tworzy się poziomo, horyzontalnie, a nie pionowo, z lotu ptaka, syntetycznie. Znam swoich najbliższych sąsiadów – to wszystko, a oni znają innych, a ci – następnych i tak dojdziemy aż do krańców świata. A kto te wszystkie kawałki pozbiera i ułoży?
Nikt.
One nie dadzą się ułożyć.
Kiedy czyta się u Herodota te ciągnące się stronicami spisy plemion i ich obyczajów, widać, że sąsiedzi dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Stąd tyle między nimi wrogości, tyle walk. W szpitaliku doktora Ranke jest podobnie. Ponieważ przy łóżku chorego dzień i noc przebywa cała rodzina, poszczególne klany i plemiona zajmują odrębne pokoje. Chodzi o to, aby każdy czuł się juk u siebie w domu i żeby jedni na drugich nie rzucali czarów.
Dyskretnie próbuję ustalić różnice między nimi. Chodzę po szpitaliku, zaglądam do pokojów, co nie jest trudne, bo w tym wilgotnym i gorącym klimacie wszystko jest pootwierane na prze-strzał. Ale ludzie wyglądają podobnie, są biedni i apatyczni, tylko jeśli przysłuchać się dobrze, można zauważyć, że mówią różnymi językami. Jeżeli się do nich uśmiechnąć – odpowiedzą, ale będzie to uśmiech, który musiał długo przebijać się na powierzchnię twarzy i który pozostanie na niej tylko przez moment.
Warsztat Greka
Ponieważ nadarzyła się okazja – wyjeżdżam z Lisali. Okazja! Tak się tu teraz podróżuje. Nagle na pustej przez cale dni drodze pojawia się samochód. Na jego widok serce bije nam mocniej. Kiedy się zbliży, zatrzymujemy go. – Bonjour, monsieur -mówimy przymilnie do kierowcy – avez-vous une place, s'il vous plait? – pytamy z nadzieją. Oczywiście że nie ma – samochód jest zawsze pełny. Ale wszyscy, już i tak ściśnięci, odruchowo, bez namowy czy nalegań ścieśniają się jeszcze bardziej i jakoś tam, w pozycji najbardziej karkołomnej – jedziemy. Dopiero teraz, kiedy samochód jest już znowu w drodze, zaczynamy przepytywać najbliżej siedzących, czy aby wiedzą, dokąd to jedzie-my. Na to pytanie nie ma właściwie wyraźnej odpowiedzi, bo tak na dobrą sprawę nikt nie wie, dokąd jedziemy. Jedziemy tam, dokąd da się dojechać!
Szybko odnosimy wrażenie, że wszyscy chcieliby dojechać jak najdalej. Wojna zaskoczyła ludzi w najbardziej odległych zakątkach Konga – tego ogromnego i pozbawionego komunikacji kraju – więc teraz ci, którzy byli daleko, szukając pracy lub odwiedzając rodziny, chcieliby wrócić do siebie, a nie mają jak. Jedynym sposobem jest jechać okazjami mniej więcej w tym kierunku świata, w którym jest nasz dom, jechać – ot i wszystko.
Dużo spotyka się teraz takich, co są już w drodze całe tygodnie i miesiące. Nie mają map, a jeżeli przypadkiem zobaczą jakąś mapę, wątpliwe, żeby znaleźli na niej nazwę wsi czy miasteczka, do którego chcą wrócić. Zresztą po co im mapa -w większości nie potrafią czytać. Zdumiewające wśród tych zbłąkanych wędrowców jest ich apatyczne przyzwolenie na wszystko, co ich spotka w drodze. Jest okazja, żeby jechać – jadą. Nie ma – siadają na przydrożnym kamieniu i czekają. Najbardziej interesowali mnie ci, którzy straciwszy orientację w kierunkach i nie mogąc z niczym skojarzyć napotykanych nazw, wędrowali w stronę przeciwną niż ta, gdzie byt ich dom, ale właściwie w jaki sposób mieli się dowiedzieć, którędy powinni podążać? W miejscu, w którym byli w tym momencie, nazwa ich rodzinnej wsi nikomu nic nie mówiła.
W takim zabłąkaniu i zagubieniu najlepiej trzymać się razem, być w większej, plemiennej grupie. Oczywiście, nie można wówczas liczyć na okazję samochodową. Trzeba iść dniami i tygodniami – iść. Wędrujące klany i plemiona można tu często spotkać. Czasem jest to długa, rozciągnięta kolumna. Na głowach niosą cały dobytek – w tobołkach, miednicach i wiadrach. Ręce są zawsze wolne, konieczne do utrzymania równowagi, potrzebne, żeby odpędzać muchy i moskity, ocierać pot z twarzy.
Można przystanąć na skraju drogi i zacząć z nimi rozmowę. Odpowiadają chętnie, jeżeli znają odpowiedź. Zapytani – dokąd idą? – mówią – do Kindu, do Kongolo, do Lusambo. Zapytani – gdzie to jest? - są zakłopotani, bo jak określić obcemu, gdzie jest Kindu, ale czasem niektórzy pokazują ręką kierunek – na południe. Zapytani, czy to daleko, są zakłopotani jeszcze bardziej, bo tak naprawdę – nie wiedzą. Zapytani – kim są? -mówią, że nazywają się – Yeke, albo – Tabwa, albo – Lunda. Czy jest ich dużo? Tego znowu nie wiedzą. Jeżeli spytać młodych, powiedzą, żeby spytać starszych. Jeżeli spytać starszych, zaczną się spierać między sobą.