i zadowolony pojechać dalej. Ale może też powiedzieć poważnym, nawet wystraszonym głosem: „problem!", co oznacza, że muszę wyciągnąć dziesięć dolarów, które on da żołnierzom, aby pozwolili nam jechać dalej.
Raptem, nie wiadomo dlaczego, bo nic nie widać na drodze, a okolica jest bezludna i martwa, Negusi zaczyna być niespokojny, kręci się i rozgląda. – Negusi – pytam – problem.? No, odpowiada, rozgląda się dalej, widzę, że jest zdenerwowany. Atmosfera robi się w samochodzie napięta, jego lęk zaczyna mi się udzielać, nie wiadomo, co nas czeka. Tak mija godzina, ale naraz, za jakimś zakrętem, Negusi rozpręża się i zadowolony klepie kierownicę w rytm jakiejś amharskiej pieśni. – Negusi pytam – no problem? – No problem! – odpowiada uradowany. Później dowiaduję się w najbliższym miasteczku, że przejeżdżaliśmy odcinek drogi, na którym bandy często napadają, rabują, a nawet mogą zabić.
Ludzie nie znają tu wielkiego świata, nie znają Afryki, a nawet własnego kraju, ale w swojej małej ojczyźnie, na ziemi własnego plemienia, wiedzą o każdej ścieżce, o każdym drzewie i kamieniu. Takie miejsca nie mają dla nich tajemnic, ponieważ od dziecka poznawali je, często idąc po nocach w ciemnościach, dotykając rękoma stojących przy drodze głazów i drzew, wyczuwając bosymi nogami, którędy biegnie niewidoczna ścieżka.
Toteż z Negusim podróżuje się po ziemi Amharów, jakby to był jego zaścianek. Jest on przecież biedakiem, ale jakąś cząstką swojego serca odczuwa dumę z tej rozległej krainy, której granice tylko on potrafiłby zakreślić.
Chce mi się pić, więc Negusi zatrzymuje się przy jakimś strumyku i zachęca mnie, żebym zaczerpnął jego krystalicznej, chłodnej wody.
– No problem! – woła, widząc, że waham się, czy ta woda jest czysta, i zanurza w niej swoją wielką głowę.
Chcę potem przysiąść na wznoszących się niedaleko skałach, ale Negusi mi zabrania:
– Problem! – ostrzega i pokazuje zygzakowatym ruchem ręki, że mogą tam być węże.
Każda wyprawa w głąb Etiopii to oczywiście luksus. Dzień zwykły bowiem upływa na zbieraniu informacji, pisaniu depesz, wyprawach na pocztę, skąd dyżurny telegrafista wysyła je do biura PAP w Londynie (wypada to taniej, niż nadawać je bezpośrednio do Warszawy). Zbieranie informacji jest czasochłonne, trudne i niepewne – to łowy, które rzadko przynoszą zdobycz. Wychodzi tu tylko jedna gazeta, ma cztery strony i nazywa się „Ethiopian Herald" (kilka razy widziałem gdzieś na prowincji, jak przyjeżdża z Addis Abeby autobus i przywozi razem z pasażerami jeden egzemplarz gazety i jak ludzie zbierają się na rynku, a burmistrz albo miejscowy nauczyciel czyta na głos artykuły po amharsku czy też streszcza te pisane po angielsku. Wszyscy stoją zasłuchani, a nastrój jest niemal świąteczny: przywieźli gazetę ze stolicy!).
W Etiopii rządzi cesarz, nie ma partii politycznych, związków zawodowych ani parlamentarnej opozycji. Jest co prawda erytrejska partyzantka, ale daleko na północy, w niedostępnych górach. Jest też somalijski ruch oporu, ale też na niedostępnej pustym Ogaden. Prawda, że można by się dostać i tu, i tam, ale to wymaga miesięcy, a jestem jedynym polskim korespondentem na całą Afrykę, nie mogę nagle zamilknąć i zniknąć w odludziach kontynentu.
Skąd więc brać informacje? Koledzy z bogatych agencji -Reutersa, AP czy AFP – zatrudniają tłumaczy, ale ja nie mam na to pieniędzy. W dodatku u każdego z nich w biurze stoi potężne radio. To amerykański zenith, transoceanic, z którego można usłyszeć cały świat. Ale kosztuje on majątek, mogę więc o nim tylko pomarzyć. Pozostaje tedy chodzić, pytać, słuchać i ciułać, ścibić, nizać informacje, opinie i historie. Nie narzekam, bo dzięki temu poznaję dużo ludzi i dowiaduję się rzeczy, których nie ma w prasie i w radiu.
Kiedy na kontynencie robi się ciszej, umawiam się z Negusim, że pojedziemy w teren. Nie można zbyt daleko, bo łatwo tu ugrzęznąć na całe dni, a nawet tygodnie. Ale sto-dwieście kilometrów, nim zaczną się wielkie góry? W dodatku zbliżają się święta Bożego Narodzenia i cala Afryka, nawet ta muzułmańska, wyraźnie się uspokaja, cóż dopiero mówić o Etiopii, kraju od szesnastu wieków chrześcijańskim? – Jedź do Arba Minch! – radzą zgodnie wtajemniczeni, a mówią to z takim przekonaniem, że nazwa ta zaczyna nabierać dla mnie magicznego sensu.
Tak, miejsce okazuje się rzeczywiście niezwykle. Na płaskiej i pustej równinie, w niskim przesmyku między dwoma jeziorami, Abaya i Chamo, stoi drewniany, na biało pomalowany barak – Bekele Mole Hotel. Każdy pokój wychodzi na długą otwartą werandę, której próg dosięga brzegu jeziora – z tego progu można skakać wprost do szmaragdowej wody, która zresztą w zależności od tego, jak padają promienie słońca, robi się to błękitna, to 2ielonkawa, to wpada w fiolet, a wieczorem w granat i w czerń.
Rano chłopka w białej szammie wystawia na werandę drewniany fotel i wyrzeźbiony w drewnie masywny stół. Cicho, woda, kilka akacji, a daleko w tle wielkie ciemnozielone góry Amaro. Człowiek czuje się tu naprawdę królem życia.
Wziąłem ze sobą plik czasopism z artykułami o Afryce, ale od czasu do czasu sięgam też do nieodłącznego Herodota, który jest mi zwykle odskocznią, odprężeniem, przejściem od świata napięć i nerwowej gonitwy za informacją do spokoju, pogody i ciszy, emanujących z rzeczy, które już byty, postaci już nieobecnych, a niekiedy od początku będących tylko wytworem naszej wyobraźni, fikcją, ulotnym cieniem. A jednak owa nadzieja na wytchnienie okazuje się teraz złudzeniem. Bo widzę właśnie, jak w świecie naszego Greka dzieją się sprawy poważne i groźne, i można wyczuć, jak podnosi się i nadciąga burza dziejowa, złowrogi huragan historii.
Dotąd wędrowałem z Herodotem daleko, na krańce jego świata, do Egipcjan i Massagetów, do Scytów i Etiopów. Teraz musimy zaprzestać tych wędrówek i porzucić odległe rubieże ziemi, bo wydarzenia przenoszą się do wschodniej części Morza Śródziemnego, tam gdzie spotyka się Persja z Grecją, a szerzej – Azja z Europą – a więc w miejsce, które jest samym centrum świata.
Herodot w pierwszej części swojego dzieła zbudował jakby wielki, gigantyczny amfiteatr pod otwartym niebem, w którym pomieścił dziesiątki, nawet setki nacji i plemion z Azji, Europy i Afryki, a to znaczy – cały znany mu rodzaj ludzki, i powiedział: A teraz patrzcie, bo oto przed waszymi oczyma rozegra się największy dramat świata! Więc wszyscy patrzą uważnie, bo rzeczywiście na scenie od początku akcja ma dramatyczny przebieg:
Stary Dariusz, król Persów, przygotowuje wielką wojnę przeciw Grecji, aby pomścić swoje klęski w Sardes i pod Maratonem (jedno z praw Herodota – nie upokarzaj ludzi, bo będą żyć żądzą zemsty za to upokorzenie). Wciąga do tych przygotowań całe imperium, całą Azję. Ale w trakcie tego, po trzydziestu sześciu latach panowania, umiera w 485 roku (notabene jest to przypuszczalny rok urodzin Herodota). Na tronie po różnych sporach i intrygach zasiada jego młody syn – Kserkses – ukochane dziecko żony, a teraz wdowy po Dariuszu – Atossy, o której Grek mówi, że trzęsła całym imperium.
Kserkses przejmuje dzieło ojca – przygotowania do wojny przeciw Grekom – ale najpierw myśli uderzyć na Egipt, jako że Egipcjanie zbuntowali się przeciw perskiej okupacji swojego kraju i chcą ogłosić niepodległość. Pers uważa, że stłumienie powstania egipskiego jest bardziej palące, a wyprawa przeciw Grekom może jeszcze poczekać. Tak sądzi Kserkses, natomiast innego zdania jest jego starszy kuzyn, siostrzeniec zmarłego Dariusza – bardzo wpływowy Mardonios, który powiada: co tam
Egipcjanie, ruszajmy najpierw na Greków! (Herodot podejrzewa, że po podbiciu Grecji Mardonios chce zostać jej satrapa, że spieszno mu do władzy): Panie, nie godzi się, aby Ateńczycy, którzy wiele już złego wyrządzili Persom, nie ponieśli kary za swe postępki!