Выбрать главу

Póki panował kolonializm, oba te nurty łączył wspólny przeciwnik, ale potem doszło do zderzenia.

Ben Bella był człowiekiem śródziemnomorskim, wykształconym w kulturze francuskiej, był umysłem otwartym i miał pojednawcze usposobienie, miejscowi Francuzi nazywali go w rozmowach muzułmaninem rzeki i morza. Bumedien, odwrotnie, był dowódcą armii, która latami walczyła na pustyni, tam miała swoje bazy i obozy, stamtąd czerpała rekruta, korzystała ze wsparcia i pomocy koczowników, ludzi oaz i pustynnych gór.

Różnili się nawet wyglądem. Ben Bella zawsze zadbany, elegancki, wytworny, uprzejmy, życzliwie uśmiechnięty. Kiedy w kilka dni po przewrocie Bumedien po raz pierwszy ukazał się publicznie, wyglądał jak czołgista, który właśnie wysiadł z zasypanego piaskami Sahary czołgu. Próbował się nawet uśmiechać, ale widać było, że mu to nie wychodzi, że nie jest to w jego stylu.

W Algierze po raz pierwszy zobaczyłem Morze Śródziemne. Zobaczyłem z bliska, mogłem zanurzyć w nim rękę, poczuć jego dotyk. Nie musiałem pytać o drogę, wiedziałem, że schodząc w dół i w dół, w końcu dotrę do morza. Zresztą było już widoczne z daleka, było jak gdyby wszędzie, przebłyskiwało zza różnych domów, ukazywało się na końcu biegnących spadziście ulic.

Na samym dole ciągnęła się dzielnica portowa, rzędem stały proste, drewniane bary, pachnące rybą, winem i kawą. Ale przede wszystkim podmuchy wiatru przynosiły cierpki zapach morza, łagodne, uspokajające orzeźwienie.

Nigdy nie byłem w miejscu, w którym natura jest tak życzliwa człowiekowi. Bo było w nim wszystko jednocześnie – i słońce, i chłodzący wiatr, i jasność powietrza, i srebro morza. Może dlatego, że tyle się o nim naczytałem, wydało mi się takie znajome. W jego gładkich fałach była pogoda, spokój i coś jak zaproszenie do podróży i poznania. Miało się ochotę dosiąść do tych dwóch rybaków, którzy wyruszając na połów, właśnie odbijali od brzegu.

Wróciłem do Dar es-Salaam, ale nie zastałem już Judiego. Powiedzieli mi, że został wezwany do Algierii, myślę, że ponieważ był uczestnikiem spisku, który zwyciężył – żeby go awansować. W każdym razie tu już nie wrócił. Nigdy też więcej go nie spotkałem, więc nie mogłem mu podziękować, że zachęcił mnie do tej podróży. Zamach wojskowy w Algierii był początkiem całej serii, całego łańcucha podobnych przewrotów, które przez następne ćwierć wieku dziesiątkowały młode, postkolonialne państwa kontynentu. Państwa te od początku okazały się słabe, wiele z nich pozostało takimi do dziś.

Poza tym dzięki wyjazdowi po raz pierwszy stanąłem na brzegu Morza Śródziemnego. Wydaje mi się, że od tej chwili trochę lepiej rozumiem Herodota. Jego myślenie, ciekawość, to, jak widział świat.

Kotwica

Ciągle nad Morzem Śródziemnym, morzem Herodota, z tym że w jego wschodniej części, tam gdzie Europa styka się z Azją i gdzie oba kontynenty łączą się ze sobą siecią łagodnie ukształtowanych, słonecznych wysp, których ciche, spokojne zatoki zachęcają żeglarzy do odwiedzin i postoju.

Wódz Persów Mardonios opuszcza zimowe leże w Tesalii i wyrusza na południe, spiesznie wiedzie swoją armię przeciw Atenom. Kiedy jednak przybywa do miasta, nie zastaje w nim jego mieszkańców. Ateny są zniszczone i puste. Ludność wyemigrowała, schroniła się w Salaminie. Wysyła więc tam swojego człowieka, niejakiego Murychidesa, aby ponownie przedłożył Ateńczykom propozycję poddania się bez walki i uznania króla Kserksesa za swojego władcę.

Murychides przedkłada ją najwyższej władzy ateńskiej -Radzie Pięciuset – a obradom tego zgromadzenia przysłuchuje się w tym czasie tłum Ateńczyków. Wszyscy słuchają, jak zabiera głos jeden z jej członków, imieniem Lykidas, mówiąc, że jego zdaniem lepiej byłoby przyjąć pojednawczą ofertę Mardoniosa i jakoś ułożyć się z Persami. Usłyszawszy to, Ateńczycy wybuchają gniewem, obstępują mówcę i kamienują go na miejscu.

Zatrzymajmy się chwilę przy tej scenie.

Jesteśmy w demokratycznej Grecji, dumnej z wolności słowa i ze swobody myśli. I oto jeden z obywateli wypowiada publicznie swoje zdanie. Natychmiast podnosi się krzyk! A Lykidas po prostu zapomniał, że trwa wojna, a jeśli jest wojna, to wszystkie swobody demokratyczne, wolność słowa idą w kąt. Wojna bowiem rządzi się innymi, własnymi prawami, redukując cały kodeks zasad do jednej tylko, zasadniczej i wyłącznej reguły – wygrać za wszelką cenę!

Więc ledwie Lykidas kończy swoje wystąpienie, a już go uśmiercają. Można sobie wyobrazić, jak zirytowany, pobudzony i znerwicowany był słuchający go tłum. Byli to ludzie, którym armia perska deptała po piętach, którzy stracili już pół kraju, stracili swoje miasto. W miejscu, gdzie obraduje Rada i tłoczą się gapie, nietrudno o kamienie. Grecja jest krajem kamienia, wszędzie go pełno. Wszyscy po nim stąpają, wystarczy się schylić. I to się właśnie dzieje! Każdy sięga po najbliższy, najbardziej poręczny kamień i wali w Lykidasa. Ten prawdopodobnie z początku krzyczy, przerażony, a potem zlany krwią, jęczy z bólu, kuli się, rzęzi, błaga o litość. Ale na próżno! Tłum w stanie furii, w stanie obłędu i szału już nie słyszy, nie myśli, nie jest w stanie się zatrzymać. Ochłonie dopiero, kiedy Lykidasa ukamienuje, przemieni w miazgę, zmusi do milczenia na zawsze.

Ale nie koniec na tym!

Herodot pisze, że kiedy niewiasty ateńskie dowiedziały się o całym zajściu, zachęcając się nawzajem i zabierając jedna drugą, po-szły z własnego popędu do domu Lykidasa i ukamienowały jego żonę

i dzieci.

Żonę i dzieci! A cóż winne były ateńskie dziatki, że ich tatą myślał szukać kompromisu z Persami? Czy w ogóle wiedziały

coś o tych Persach? I że rozmawianie z nimi było czymś nagannym, nawet – groziło śmiercią? I czy te najmniejsze z nich wyobrażały sobie, jak wygląda śmierci? Jaka jest straszna? W jakim momencie uświadomiły sobie, że te babcie i ciocie, które nagle zobaczyły przed domem, nie przynoszą im łakoci i winogron, tylko kamienie, którymi zaraz zaczną rozłupywać im głowy?

Los Lykidasa pokazuje, jak ostry, bolesny i budzący wielkie emocje był wśród Greków problem kolaboracji z najeźdźcą. Co robić? Jak się zachować? Co wybrać? Współpracować czy stawiać opór? Rozmawiać czy bojkotować? Układać się i próbować przeżyć czy wybrać gest heroiczny i polec na polu chwały? Trudne, jątrzące pytania, dręczące dylematy.

Wobec tej alternatywy Grecy są cały czas podzieleni, a te podziały nie ograniczają się do dyskusji i słownych utarczek. Walczą ze sobą zbrojnie, na polach bitewnych, Ateńczycy z Tebanami, Fokijczycy z Tesalami, skaczą sobie do gardeł, wydłubują oczy, obcinają głowy. Żaden Pers nie wywołuje u Greka tyle nienawiści, co drugi Grek, tyle że z przeciwnego obozu czy skłóconego z nim plemienia. Może dochodzą tu do głosu jakieś kompleksy, winy, zaprzaństwa, zdrady? Utajone lęki, strach przed klątwą bogów?

W każdym razie do nowej konfrontacji dojdzie już niedługo, w dwóch ostatnich bitwach tej wojny, stoczonych pod Platejami i Mykale.

Najpierw – Plateje. Otóż kiedy Mardonios stwierdził, że Ateńczycy i Spartanie nie ugną się i nie pójdą na ustępstwa, zrównał Ateny z ziemią i wycofał się na północ, na ziemie kolaborujących z Persami Tebańczyków, gdzie płaski i równy teren był dogodny dla sztandarowej formacji Persów – ciężkiej konnicy. Na tę równinę, właśnie w okolice Platejów, przybyli, ścigając go, Ateńczycy i Spartanie. Obie armie zajęły pozycje naprzeciw siebie, ustawiły się w szyki i- czekały. Wszyscy mieli