poczucie, że zbliża się chwila wielka, chwila rozstrzygająca i śmiertelna. Płynęły dni, a obie strony tkwiły w zatrważającym, obezwładniającym bezruchu, pytając bogów – każda swoich -czy to odpowiednia chwila, aby zacząć bitwę, ale odpowiedź była, że – nie.
W któryś z tych dni jeden z Tebańczyków, Grek kolaborant Attaginos urządza ucztę dla Mardoniosa, na którą zaprasza pięćdziesięciu najznamienitszych Persów i tyluż prześwietnych Tebańczyków, sadzając każdą parę Pers-Tebańczyk na osobnej sofie. Na jednej z tych sof siedzi Grek Tersander, a obok niego Pers, którego nazwiska Herodot nie podaje. Obaj razem jedzą i piją, aż w pewnym momencie Pers, wyraźnie nastrojony refleksyjnie, pyta Tersandera: – Czy widzisz tych ucztujących Persów i wojsko, które zostawiliśmy obozujące nad rzeką? Persa musiały dręczyć jakieś złe przeczucia, bo mówi do Greka: – Z tych wszystkich po upływie krótkiego czasu zobaczysz tylko garstkę pozo-stałą przy życiu. To rzeki ów Pers i równocześnie obficie zalewał się łzami. Tersander, starając się powstrzymać szloch najwyraźniej upijającego się na smutno Persa, a sam jeszcze trzeźwy, mówi do niego bardzo rozsądnie: – Czyż więc nie wypada powiedzieć tego Mardoniosowi i ludziom z jego najbliższego otoczenia? Na co jednak Pers odpowiada brzmiącym tragicznie, ale jakże mądrym zdaniem: – Mój przyjacielu, co ma się stać z woli boga, tego nie może odwrócić człowiek; jako że nikt nie chce słuchać tych, którzy mówią prawdę. Przecież wielu Persów wie dobrze o tym, co przed chwilą powiedziałem, a jednak zniewoleni koniecznością, czynimy to, co czynimy. Dla człowieka nie ma większego bólu do zniesienia niż ten, kiedy wszystko widzi, a nic nie jest w stanie uczynić.
Wielką bitwę pod Platejami, która skończy się klęską Persów i na długo zdecyduje o panowaniu Europy nad Azją, poprzedzają drobne potyczki, w których jazda Persów atakuje broniących się Greków. W jednej z nich ginie faktyczny zastępca
dowódcy wojsk perskich – Masistios. Podczas ataku jazdy szwadronami koń Masistiosa, wyprzedzając inne, został trafiony strzałą w bok; z bólu stanął dęba i zrzucił z siebie jeźdźca. Gdy Masistios spadł, zaraz rzucili się nań Ateńczycy. Chwytają konia, a jego samego, gdy próbował się bronić – zabijają, choć z początku nie mogli mu dać rady. Tak bowiem był uzbrojony: pod spodem miał złoty pancerz pokryty łuskami, a z wierzchu na pancerz przywdział był purpurowy kaftan. Jak długo zatem uderzali w pancerz, nie zdołali nic wskórać, aż wreszcie jeden z nich zrozumiał całą sprawę i ugodził go w oko; dopiero wtedy padł on i umarł.
Teraz wybucha zażarta walka wokół zwłok. Zwłoki wodza są świętością. Uciekający Persowie walczą, aby je ze sobą unieść. Walczą na próżno. Pokonani, wracają do obozu. Po przybyciu jazdy do obozu pogrążyło się w żałobie po Masistiosie całe wojsko, a najbardziej Mardonios; ostrzygli sobie włosy, ostrzygli sierść koniom i bydlętom jucznym i wznieśli tak potężny lament, że w całej Beocji rozbrzmiało echo, bo zginął mąż, który po Mardoniosie cieszył się największym uznaniem u Persów i u króla.
Natomiast Grecy, którzy nie dali sobie wydrzeć ciała Masistiosa, złożyli na wozie jego zwłoki i obwozili je wzdłuż szeregów. A były one godne widzenia z powodu swojej wielkości i piękności. Dlatego też i to się zdarzało, że żołnierze, opuszczając szeregi, biegli, aby przypatrzeć się Masistiosowi.
Wszystko to dzieje się na kilka dni przed wielką i ostateczną bitwą, której żadna strona nie ośmiela się zacząć, bo wróżby na jej temat są ciągle niepomyślne. Po strome perskiej wróżbitą jest niejaki Hegesistrat, Grek z Peloponezu, ale wróg Spartan i Ateńczyków. Tego to człowieka ujęli kiedyś Spartanie i trzymali w więzieniu, aby go stracić, ponieważ zaznali od niego wielu strasznych, przerażających rzeczy. Znajdując się teraz w rozpaczliwym położeniu, gdyż życie jego było zagrożone, a przed śmiercią czekały go jeszcze tortury, Hegesistrat zrobił rzecz, której wręcz nie sposób opisać. Trzymany był w okutych żelazem dybach, kiedy przemycił ktoś do więzienia nóż. Wtedy zaraz powziął zamiar czynu, najbardziej mężnego ze wszystkich, jakie znamy. Oto obmyśliwszy, jak by nogę z dybów wydobyć, obciął sobie stopę. Po rym czynie, ponieważ pilnowany był przez stróżów, przebił więzienna ścianę i uciekł do Tegei, odbywając drogę nocą, a za dnia kryjąc się w lasach, tak że trzeciej nocy dotarł na miejsce, podczas gdy Spartanie wszędzie go szukali, zdumieni jego odwagą, bo widzieli oderżniętą połowę nogi, a jego samego nie mogli znaleźć.
Jak on to zrobił?
Przecież to dużo pracy!
Przecież nie wystarczy przeciąć mięśnie, trzeba jeszcze oddzielić ścięgna i kości. Owszem, samookaleczenia zdarzały się również w naszych czasach, świadkowie mówią, że w gułagach ludzie niekiedy obcinali sobie dłonie lub nożem przebijali brzuchy. Opisany jest nawet wypadek więźnia, który przybił sobie gwoździem członek do deski. Ale zawsze chodziło o to, żeby uwolnić się od katorżniczej pracy, pójść do szpitala i tam poleżeć, odpocząć. Ale obciąć sobie stopę i zaraz uciekać?
Biec?
Pędzić?
Jak to możliwe? Chyba czołgając się na rękach i jednej nodze? Ale przecież ta druga noga musiała piekielnie boleć i obficie krwawić? Jak tę krew tamował? Czy w czasie ucieczki nie mdlał z wyczerpania? Z pragnienia? Z bólu? Czy nie czuł, że jest bliski obłędu? Czy nie widział upiorów? Nie dręczyły go majaki? Zwidy? Wampiry? I czy w ranę nie wdała mu się jakaś infekcja? Przecież musiał tym kikutem szurać po ziemi, po kurzu i brudzie, bo jak by go ciągnął inaczej? Czy więc ta noga nie zaczęła mu puchnąć? Podchodzić ropą? Sinieć?
A jednak ucieka Spartanom, zdrowieje, struga sobie drewnianą protezę i nawet staje się potem wróżbitą wodza Persów Mardoniosa.
Tymczasem pod Platejami napięcie rośnie. Po kilkunastu dniach bezowocnego składania bogom ofiar wróżby stają się na tyle pomyślne, że Mardonios decyduje się rozpocząć bitwę-zwykła, ludzka słabość: spieszno mu rozgromić wroga, aby jak najprędzej zostać satrapą Aten i całej Grecji. Więc teraz jego konnica zaczyna nękać wojska greckie, rażąc je pociskami i strzałami z łuku… po czym cala jazda barbarzyńców zaczyna atak. A kiedy pustoszeją kołczany, dochodzi między obu armiami do strasznej walki wręcz. Kilkaset tysięcy ludzi bierze się za bary, zwiera się w morderczych zapasach, dusi w śmiertelnym uścisku. Kto ma czym – wali przeciwnika po głowie, wbija mu nóż między żebra, kopie w piszczele. Można przedstawić sobie to zbiorowo sapanie i stękanie, charczenie i jęki, przekleństwa i krzyki!
W tym krwawym tumulcie najbardziej walecznym okazał się, zdaniem Herodota – Spartanin Aristodemos. A przydarzyła mu się taka historia: był on jednym z trzystu żołnierzy oddziału Leonidasa, który to oddział zginął, broniąc Termopil. Natomiast Aristodemos, nie bardzo wiadomo jak – przeżył. Ale to, że przeżył, okryło go hańbą i wzgardą. Według kodeksu Sparty, Termopil nie można było przeżyć, kto tam był i naprawdę walczył w obronie ojczyzny, musiał zginąć. Stąd napis widniejący na zbiorowej mogile oddziału Leonidasa: „Przechodniu, powiedz Sparcie, że my, którzy tu polegliśmy, byliśmy wierni jej prawom".