Najwidoczniej surowe prawa Sparty nie przewidywały po stronie przegranych kategorii kombatanta. Kto szedł do walki, mógł przeżyć tylko jako zwycięzca, albo jako pokonany – tylko zginąć. Tymczasem z oddziału Leonidasa tylko Aristodemos pozostał przy życiu. I teraz ten fakt pogrąża go w niesławie i sromocie. Nikt nie chce z nim rozmawiać, wszyscy odwracają się z pogardą. To cudem ocalałe życie zaczyna go uwierać, dusić, palić. Zaczyna mu ciążyć. Coraz trudniej mu ten ciężar znieść. Szuka jakiegoś rozwiązania, jakiejś ulgi. I oto nadarza się okazja zmyć poniżające piętno, a raczej bohatersko skończyć z życiem tym piętnem naznaczonym. Nadarza się bitwa pod Platejami. Aristodemos dokazuje cudów waleczności – chciał widocznie zginąć, jako obciążony winą, przeto szalejąc i opuszczając szyk bojowy, dokonywał nadludzkich czynów.
Na próżno. Prawa Sparty są nieubłagane. Nie ma w nich żadnej litości, nic ludzkiego. Raz popełniona wina pozostaje winą na zawsze, a kto się zhańbił, już nigdy się nie oczyści. Toteż wśród wyróżnionych przez Greków bohaterów w tej bitwie zabrakło nazwiska Aristodemosa – Aristodemos bowiem, który szukał śmierci z powodu wyżej wspomnianej winy, nie został uczczony.
O losach bitwy rozstrzygnęła śmierć wodza Persów Mardoniosa. W tamtych latach dowódcy nie kryli się na tyłach w zamaskowanych bunkrach, ale szli do walki na czele swoich wojsk. Z tym że kiedy wódz ginął, armia szła w rozsypkę i uciekała z pola walki. Wódz musiał być z dala widoczny (najczęściej siedział na koniu), bo zachowanie żołnierzy zależało od tego, co robi dowódca. Tak było i pod Platejami – Mardonios walczył na białym koniu, ale kiedy zginał i otaczająca go gromada – najtęższa część wojska - padła, wtedy już reszta zaczęła uciekać i ustąpiła przed Grekami.
Herodot zauważa, że po stronie greckiej jeden odznaczał się przykładną niewzruszonością. Byt to Ateńczyk Sofanes -nosił on przyczepioną u pasa do pancerza na żelaznym łańcuchu Żelazną kotwicę, którą ilekroć zbliżył się di) nieprzyjaciół, wbijał w ziemię, aby ci, nacierając na niego, nie mogli go z miejsca ruszyć; a jeżeli przeciwnicy zaczynali uciekać, miał zwyczaj podnosić kotwicę i rzucać się w pościg.
Jakaż to wielka metafora! Jakże potrzebne jest nam nie koło ratunkowe, pozwalające biernie unosić się na powierzchni, ale mocna kotwica, którą człowiek mógłby się przykuć do swojego dzieła.
Czarne jest piękne
Z nabrzeża Dakaru do wyspy Goree miejscowy prom płynie niecałe pół godziny. Stojąc na jego rufie, widzimy, jak miasto, które jakiś czas kołysało się na grzbietach poruszanych śrubą statku fal, robi się mniejsze i mniejsze, aż zmienia się w jasne, kamienne pasmo ciągnące się przez cały horyzont. W tym momencie prom obraca się rufą do wyspy i wśród łomotu silnika i hałasu rozdygotanego żelastwa szoruje burtą o betonowy brzeg przystani.
Drewnianym molo, a potem piaszczystą plażą i krętą, ciasną uliczką muszę dojść do „Pension de familie", gdzie czekać na mnie będą stróż Abdou i milcząca, poruszająca się cicho, a zawsze czymś zajęta gospodyni – Mariem. Abdou i Mariem są małżeństwem i – widać to po sylwetce kobiety – wkrótce będą mieć dziecko. Mimo że są bardzo młodzi, będzie to czwarta z kolei ich pociecha. Abdou patrzy z satysfakcją na wyraziście zarysowany brzuch żony: dowodzi on, że wszystko układa się dobrze w ich domu. – Jeżeli bowiem kobieta chodzi z płaskim brzuchem – mówi Abdou, a Mariem przytakuje bez słowa – oznacza to, że dzieje się coś złego, coś sprzecznego z porządkiem natury. Zaniepokojona rodzina i znajomi zaczynają rozpytywać, natarczywie dociekać, snuć pełne obaw, a czasem i złośliwe domysły. A tak, wszystko odbywa się zgodnie z rytmem świata, według którego kobieta raz w roku powinna dawać widoczny dowód swojej szczodrej i niestrudzonej płodności.
Oboje należą do społeczności Peul, to jest największej grupy etnicznej Senegalu. Peul mówią językiem wolof i mają jaśniejszą od innych Zachodnioafrykańczyków skórę – stąd jedna z teorii utrzymuje, iż dotarli do tej części kontynentu znad Nilu, z Egiptu, dawno temu, kiedy Saharę pokrywała zieleń i można było bezpiecznie po dzisiejszej pustyni wędrować.
Stąd bierze się szersza jeszcze teoria, rozwinięta w latach pięćdziesiątych XX wieku przez historyka lingwistę senegalskiego – Cheikha Anta Diopa – o egipsko-afrykańskich korzeniach cywilizacji greckiej, a tym samym, pośrednio – europejskiej i zachodniej. Tak jak fizycznie człowiek narodził się w Afryce, tak i kultura europejska miała swoje korzenie na tym kontynencie. Dla Cheikha Anta Diopa, który stworzył obszerny słownik porównawczy języków egipskiego i wolof, wielkim autorytetem jest Herodot, utrzymujący w swoim dziele, że wiele elementów kultury greckiej zostało zaczerpniętych i przyswojonych z Egiptu i Libii, a zatem, że kultura Europy, zwłaszcza w jej śródziemnomorskiej części, miała afrykańskie pochodzenie.
Teza Anta Diopa zbiega się z rozwiniętą w Paryżu jeszcze w końcu lat trzydziestych XX stulecia głośną teorią Negritude. jej autorami byli dwaj młodzi wówczas poeci, Senegalczyk Leopold Senghor i pochodzący z Martyniki potomek niewolników afrykańskich Aime Cesaire. Głosili oni w poezji i w manifestach dumę ze swojej poniżanej wiekami przez białego człowieka rasy, dumę bycia czarnym, pochwałę dorobku i wartości, jakie wnieśli ludzie czarnej rasy do kultury światowej.
Wszystko to dzieje się w połowie XX wieku, w epoce przebudzenia świadomości pozaeuropejskiej, poszukiwania przez ludzi Afryki i w ogóle tak zwanego Trzeciego Świata własnej tożsamości, a w wypadku mieszkańców Afryki – chęci wyzbycia się kompleksu niewolnika. Zarówno teza Anta Diopa, jak i teoria Negritude Senghora i Cesaire'a uświadamiają Europejczykom – co znajduje wyraz choćby w piśmiennictwie Sartre'a, Camusa czy Davidsona – że nasza planeta, zdominowana dotąd przez Europę, staje się nowym, wielokulturowym światem, w którym inne, pozaeuropejskie społeczności i kultury mają swoją ambicję zajęcia godnego i respektowanego miejsca w rodzinie człowieczej.
W tym kontekście rodzi się problem stosunku do innego Innego. Dotąd bowiem zawsze rozważano relacje Ja-Inny, ale Inny z tej samej co moja kultury. Teraz natomiast rodzi się sprawa Ja-Inny, z tym że tym ostatnim jest osoba przychodząca z innej kultury, przez nią ukształtowana, wyznająca własne obyczaje i wartości.
W 1960 roku Senegal uzyskuje niepodległość. Prezydentem zostaje ów wspomniany wcześniej poeta, bywalec klubów i kawiarni paryskiej Dzielnicy Łacińskiej – Leopold Senghor. To, co latami było jego i przyjaciół z Afryki, Karaibów i obu Ameryk teorią, planem, marzeniem powrotu do symbolicznych korzeni, do utraconych źródeł, do początków ich świata, z którego zostali brutalnie wyrwani przez hordy handlarzy niewolników i na pokolenia wrzuceni w rzeczywistość obcą, upadlającą i wrogą, teraz po raz pierwszy może przybrać postać praktycznych działań, ambitnych projektów, śmiałych i dalekosiężnych realizacji.
I Senghor od pierwszych dni swojej prezydentury zaczyna przygotowywać pierwszy światowy festiwal sztuki czarnoskórych (Premier Festival Mondial des Arts Negres). Właśnie tak – bo chodzi o sztukę wszystkich ludzi czarnych, nie tylko Afrykańczyków, chodzi o to, żeby pokazać jej ogrom, jej wielkość, jej uniwersalność, żywotność i różnorodność. Afrykańskość – to były jej źródła, światowość zaś – stanowi jej zasięg obecny.
Senghor otwiera ten festiwal w 1963 roku w Dakarzc. Ma on trwać kilka miesięcy. Ponieważ spóźniam się na otwarcie i wszystkie hotele w mieście są już zajęte, dostaję pokój na wyspie, w „Pension de familie", którą prowadzą Mariem i Abdou, Senegalczycy z Peul, być może potomkowie jakiegoś egipskiego fellacha, a – kto wie – nawet któregoś z faraonów.