Выбрать главу

Nie zajmuje się przyszłością, jutro – to po prostu kolejne dzisiaj, interesuje go dzień wczorajszy, znikająca przeszłość, boi się, że uleci nam z pamięci, że ją stracimy. A przecież jesteśmy ludźmi, bo opowiadamy historie i mity, tym różnimy się od zwierząt, wspólne dzieje i legendy umacniają wspólnotę, a człowiek może istnieć tylko we wspólnocie, dzięki niej. Jeszcze nie został wymyślony indywidualizm, egocentryzm, freudyzm, to nastąpi dopiero za dwa tysiące lat. Na razie ludzie zbierają się wieczorami przy długim, wspólnym stole, przy ognisku, pod starym drzewem, najlepiej jeśli w pobliżu jest morze, jedzą, piją wino, rozmawiają. W te rozmowy wplecione są opowieści, historie nieskończenie różnorodne, jeśli zjawi się przygodny gość, podróżnik, zaproszą go do stołu. Będzie siedział i słuchał. Nazajutrz powędruje dalej. W nowym miejscu będzie też zaproszony. Scenariusz tych wieczorów powtarza się. Jeśli podróżnik miał dobrą pamięć, a Herodot musiał mieć pamięć fenomenalną, z czasem nagromadzi w niej mnóstwo historii. To było jedno ze źródeł,

z którego czerpał nasz Grek. Innym było to, co zobaczył. Jeszcze innym – to, co pomyślał.

Bywały okresy, kiedy wyprawy w przeszłość pociągały mnie bardziej niż moje aktualne podróże korespondenta i reportera. Działo się to w chwilach zmęczenia teraźniejszością. Wszystko w niej się powtarzało: polityka – przewrotne, nieczyste gry i kłamstwa; życie szarego człowieka – bieda i beznadzieja; podział świata na Wschód i Zachód – ciągle ten sam.

A podobnie jak kiedyś pragnąłem przekroczyć granicę w przestrzeni, tak teraz fascynowało mnie przekraczanie granicy w czasie.

Bałem się, że mogę wpaść w pułapkę prowincjonalizmu. Pojęcie prowincjonalizmu wiążemy zwykle z przestrzenią. Prowincjonalny to ktoś, czyje myślenie ograniczone jest do pewnej marginalnej przestrzeni, której przypisuje on nadmierne, uniwersalne znaczenie. Ale T.S. Eliot ostrzega przed innym prowincjonalizmem – nie przestrzeni, lecz czasu. „W naszej epoce – pisze w eseju o Wergiliuszu w 1944 roku – kiedy ludzie skłonni są bardziej niż kiedykolwiek mylić mądrość z wiedzą, a wiedzę z informacją i usiłują rozwiązać problemy życiowe w terminach techniki, rodzi się nowa odmiana prowincjonalizmu, która zapewne prosi się o inną nazwę. Jest to prowincjonalizm nie przestrzeni, ale czasu; dla niego historia to jedynie kronika ludzkich wynalazków, które swoje odsłużyły i zostały wyrzucone na śmietnik; dla niego świat jest wyłącznie własnością żyjących, w której umarli nie mają żadnego udziału. Tego rodzaju prowincjonalizm niesie ze sobą tę groźbę, że my wszyscy, wszystkie ludy planety, możemy stać się prowincjonalni, a ci, którym się to nie podoba, mogą tylko zostać pustelnikami".

Są więc prowincjusze przestrzeni i prowincjusze czasu. Każdy globus, każda mapa świata pokazuje tym pierwszym, jak są w swoim prowincjonalizmie zagubieni i zaślepieni, podobnie jak każda historia, w tym – każda strona Herodota, pokazuje tym drugim, że teraźniejszość istniała zawsze, bo historia jest tylko nieprzerwanym ciągiem teraźniejszości, a najbardziej odległe dzieje były dla ludzi wówczas żyjących ich najbliższym sercu dniem dzisiejszym.

Aby się przed prowincjonalizmem czasu uchronić, wyprawiałem się w świat Herodota. Mój doświadczony, mądry Grek był mi przewodnikiem. Wędrowaliśmy razem latami. I choć najlepiej podróżuje się samemu, myślę, że nie przeszkadzaliśmy sobie – dzieliła nas odległość dwóch i pól tysiąca lat i jeszcze inny rodzaj dystansu, biorący się z mojego poczucia respektu -bo choć w stosunku do innych Herodot był zawsze prosty, życzliwy i łagodny, zawsze miałem poczucie, że obcuję z olbrzymem.

W ten sposób moje podróże miały podwójny wymiar: odbywały się jednocześnie – w czasie (do starożytnej Grecji, Persji, do Scytów) i w przestrzeni (bieżąca praca w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej). Przeszłość istniała w teraźniejszości, oba te czasy łączyły się, tworząc nieprzerwany strumień historii.

Ale czy robiłem słusznie, próbując uciekać w historię? Czy miało to jakiś sens? Przecież w końcu odnajdujemy w niej to samo, przed czym zdawało nam się, że zdołamy uciec.

Herodot jest uwikłany w pewien nierozwiązywalny dylemat: z jednej strony poświęca życie staraniom, żeby zachować prawdę historyczną, aby dzieje ludzkości nie zatarły się w pamięci, z drugiej – w jego dociekaniach głównym źródłem nie jest historia rzeczywista, ale historia opowiedziana przez innych, a więc taka, jaka im się wydawała, a więc selektywnie zapamiętana i później intencjonalnie przedstawiona. Słowem, nie jest to historia obiektywna, ale taka, jaką jego rozmówcy chcieliby, aby była. I z tej rozbieżności nie ma wyjścia. Możemy ją próbować zmniejszać lub łagodzić, ale nigdy nie osiągniemy stanu doskonałego. Nieusuwalny będzie ten czynnik subiektywny, jego deformująca obecność. Nasz Grek zdaje sobie z tego sprawę i dlatego stale się zastrzega: „jak mi mówią", „jak utrzymują", „różnie to przedstawiają" itd. Dlatego, w sensie idealnym, nigdy nie mamy do czynienia z historią rzeczywistą, ale zawsze z opowiedzianą, z przedstawioną, z taką, jaka – jak ktoś utrzymuje – była; taką, w jaką ktoś wierzy.

Ta prawda jest może największym odkryciem. Herodota.

Do Halikarnasu, w którym kiedyś urodził się Herodot, dopłynąłem z wyspy Kos małym stateczkiem. W połowie drogi wiekowy, milczący marynarz zdjął z masztu flagę grecką i wciągnął turecką. Obie były zmięte, wyblakłe i postrzępione.

Miasteczko leżało w głębi błękitno-zielonej zatoki, pełnej bezczynnych o tej jesiennej porze jachtów. Policjant, zapytany o drogę do Halikarnasu, poprawił mnie – do Bodrum, bo tak się teraz po turecku nazywa to miejsce. Był wyrozumiały i uprzejmy. W tanim i małym hoteliku przy nabrzeżu chłopak w recepcji miał zapalenie okostnej i tak straszliwie spuchniętą twarz, iż bałem się, że za moment materia rozerwie mu policzek na strzępy. Na wszelki wypadek stałem w pewnej od niego odległości. W mizernym pokoiku na piętrze nic się nie domykało, ani drzwi, ani okno, ani szafa, co sprawiało, że od razu poczułem się swojsko, w otoczeniu znanym mi od lat. Na śniadanie dostałem pyszną turecką kawę z kardamonem, pite, kawałek koziego sera, cebulę i oliwki.

Poszedłem główną, wysadzaną palmami, krzewami fikusa i azalii, ulicą miasteczka. W jednym miejscu, na brzegu zatoki, rybacy sprzedawali swój poranny połów. Na długim, ociekającym wodą stole, chwytali skaczące po blacie ryby, rozbijali im odważnikiem głowy, błyskawicznie patroszyli wnętrzności i zamaszystym ruchem wrzucali je do zatoki. W tym miejscu kłębiły się ryby, które polowały na rzucane do wody odpady. Nad ranem rybacy zagarniali je do sieci i rzucali na oślizgły stół – prosto pod nóż. W ten sposób natura, pożerając własny ogon, żywiła siebie i ludzi.

W połowie drogi, na wysuniętym cyplu, na wysokim wzniesieniu, stoi zbudowany jeszcze przez krzyżowców zamek św. Piotra. Mieści się w nim dość niezwykłe Muzeum Archeologii Podwodnej. Pokazują tam to, co nurkowie znaleźli na dnie Morza Egejskiego. Rzuca się w oczy wielka kolekcja amfor. Amfory są znane od pięciu tysięcy lat. Pełne wyszukanej gracji, smukłe, o łabędzich szyjach, łączyły wytworny kształt z wytrzymałością i odpornością materiału – wypalonej gliny i kamienia. Przewożono w nich oliwę i wino, miód i ser, zboże i owoce, a krążyły po całym antycznym świecie – od Słupów Heraklesa po Kolchidę i Indie. Dno Morza Egejskiego jest usiane skorupami amfor, ale jest tam. też pełno amfor całych, może nadal wypełnionych oliwą i miodem, zalegających półki podmorskich skał