Z Kalkuty pojechałem na południe, do Hajdarabadu. Doświadczenia południowe bardzo różniły się od bolesnych północnych. Południe wydawało się pogodne, spokojne, senne i trochę prowincjonalne. Słudzy miejscowego radży musieli mnie z kimś pomylić, bo przywitali mnie uroczyście na dworcu i zawieźli wprost do jakiegoś pałacu. Powitał mnie uprzejmy starszy pan, posadził w szerokim, skórzanym fotelu i zapewne liczył na dłuższą i głębszą rozmowę, ale mój ledwo-ledwo angielski zupełnie na to nie pozwalał. Coś tam dukałem, czułem, że się rumienię, pot zalewał mi oczy. Miły pan uśmiechał się życzliwie, to dodawało mi odwagi. Wszystko działo się jak we śnie. Surrealistycznie. Służba zaprowadziła mnie do pokoju w skrzydle pałacu. Byłem gościem radży i tu miałem mieszkać. Chciałem się wycofać, ale nie wiedziałem jak – brakowało mi słów, żeby wyjaśnić nieporozumienie. Może to, że byłem z Europy, nadawało jakąś rangę pałacowi? Może. Nie wiem.
Wkuwałem stówka codziennie, zawzięcie, nieprzytomnie (co świeciło na niebie? – The sun; co spadało na ziemię? – The rain; co poruszało drzewami? – The wind itd., itd., 20-40 słówek dziennie), czytałem Hemingwaya, w książce księdza Dubois próbowałem zrozumieć rozdział o kastach. Początek nie był nawet trudny: są cztery kasty, pierwsza, najwyższa, to bramini – kapłani, ludzie ducha, myśliciele, ci, którzy wskazują drogę; druga, niższa, to kszatriowie – wojownicy i władcy, ludzie miecza i polityki; trzecia – jeszcze niższa, to wajśjowie -kupcy, rzemieślnicy i wieśniacy; wreszcie kasta czwarta to śudrowie – ludzie pracy fizycznej, służba, najemni. Problemy zaczęły się później, bo okazuje się, że te kasty dzielą się na setki pod-kast, a te jeszcze na kopy, tuziny, dziesiątki podpodkast itd. w nieskończoność. Bo Indie to w każdej dziedzinie nieskończoność, nieskończoność bogów i mitów, wierzeń i języków, ras i kultur, we wszystkim i wszędzie, gdzie spojrzeć i o czym pomyśleć, zaczyna się ta o zawrót głowy przyprawiająca nieskończoność.
Jednocześnie instynktownie czułem, że to, co widzę wokoło, to tylko zewnętrzne znaki, obrazy, symbole, za którymi kryje się rozległy i różnorodny świat wierzeń, pojęć i wyobrażeń, o którym nic nie wiem. Przy okazji zastanawiałem się też, czy jest on mi niedostępny tylko dlatego, że nie miałem o nim wiedzy teoretycznej, książkowej, czy może także z jeszcze głębszego powodu, a mianowicie dlatego, że mój umysł był zbyt przeniknięty racjonalizmem i materializmem, aby wczuć się i pojąć tak pełną duchowości i metafizyki kulturę, jaką jest hinduizm.
W takim stanie ducha, przytłoczony dodatkowo bogactwem szczegółów, które znajdowałem w dziele francuskiego misjonarza, odkładałem jego książkę i wychodziłem na miasto.
Pałac radży – same werandy, może sto oszklonych werand, kiedy otwierało się w nich okna, przez pokój przeciągał lekki, rzeźwy powiew – otaczały bujne, zadbane ogrody, w których kręcili się ogrodnicy, coś ciągle przycinając, kosząc i grabiąc, a dalej, za wysokim murem, zaczynało się miasto. Szło się tam uliczkami i zaułkami, które były wąskie i zawsze zatłoczone. Po drodze mijało się nieskończone ilości kolorowych sklepów, stoisk i kramów z żywnością, odzieżą, butami, chemią. Choć nie padał deszcz, uliczki były zawsze zabłocone, bo tu wszystko wylewa się na środek jezdni – jezdnia jest niczyja.
Wszędzie jakieś głośniki, a w głośnikach śpiewy ostre, głośne, przeciągłe. Dolatują one z lokalnych świątyń. Są to małe budowle, często nie większe od otaczających je piętrowych lub parterowych domów, za to jest ich naprawdę dużo. Są podobne do siebie, malowane na biało, ubrane w girlandy kwiatów i świecących ozdób, strojne i jasne, wyglądają jak panny idące do ślubu. Nastrój w tych świątynkach też jest jakoś pogodny, weselny. Ludzi pełno, coś szepcą, palą kadzidła, wywracają oczyma, wyciągają ręce. Jacyś mężczyźni (zakrystianie? ministranci?) rozdają wiernym jadło – to kawałek ciasta, to marcepan albo cukierek. Jeżeli potrzymać rękę trochę dłużej, można dostać dwie, nawet trzy porcje. Trzeba to zjeść albo złożyć na ołtarzu. Do każdej świątynki wstęp wolny, nikt się nie pyta, kim jesteś ani jakiej wiary. Każdy też oddaje cześć indywidualnie, na własną rękę, bez zbiorowego obrządku, stąd panuje ogólny luz, swoboda, a nawet trochę bałaganu.
Tych przybytków kultu jest tak dużo, gdyż liczba bóstw w hinduizmie jest nieograniczona, nikt nie był w stanie dokonać ich pełnej inwentaryzacji. Bóstwa nie konkurują między sobą, ale harmonijnie i zgodnie współistnieją. Można wierzyć w jedno bóstwo albo w kilka jednocześnie, a można też zmieniać jedno bóstwo na inne w zależności od miejsca, czasu, nastroju czy potrzeb. Ambicją wyznawców jakiegoś bóstwa jest zrobić mu sanktuarium, postawić świątynię. Można sobie wyobrazić, jakie są tego skutki, zważywszy na to, że ten liberalny politeizm trwa już tysiące lat. Ileż w tym czasie nastawiano świątyń, kapliczek, ołtarzy, figur, ale też ile jednocześnie zniszczyły powodzie, pożary, tajfuny, wojny z muzułmanami. Gdyby postawić te przybytki w jednym czasie, można by nimi zabudować połowę świata!
W tych wędrówkach trafiłem do świątyni Kali. Kali to bogini destrukcji, reprezentuje niszczące działanie czasu. Nie wiem, czy można ją przebłagać, bo przecież czasu nie da się zatrzymać. Kali jest wysoka, czarna, wystawia język, nosi naszyjnik z czaszek i stoi z rozłożonymi rękoma. Choć to kobieta, lepiej nie dostać się w jej ramiona.
Do świątyni idzie się między dwoma rzędami straganów. Można tam nabyć ostre pachnidła, kolorowe pudry, obrazki, wisiorki, wszelki jarmarczny kicz. Do posągu bogini – zbita, wolno posuwająca się kolejka spoconych, przejętych ludzi. Odurzający zapach kadzideł, duszno, gorąco, mrok. Przed posągiem – symboliczna wymiana: daje się kapłanowi wcześniej kupiony kamyk, a on oddaje inny kamyk. Pewnie zostawia się niepoświęcony, a otrzymuje poświęcony. Ale czy na pewno tak jest – nie wiem.
Pałac radży pełen jest służby, właściwie nie widać tu nikogo więcej, jakby całą posiadłość oddano jej w niepodzielne władanie. Tłum kamerdynerów, lokajów, kelnerów, służących i szatnych, specjalistów od parzenia herbaty i lukrowania ciastek, prasowaczy i gońców, tępicieli moskitów i pająków, a najwięcej tych, których zajęcia i przeznaczenia nie sposób określić, przewija się nieustannie przez pokoje i salony, przesuwa korytarzami i schodami, odkurza meble i dywany, trzepie poduszki, przestawia fotele, przycina i podlewa kwiaty.
Wszyscy poruszają się w milczeniu, płynnie, ostrożnie, tak że nawet sprawiają wrażenie nieco zalęknionych, nie widać jednak żadnej nerwowości, biegania, wymachiwania rękoma, można by pomyśleć, że gdzieś tu krąży bengalski tygrys, wobec którego jedynym sposobem ocalenia jest zasada: żadnych gwałtownych ruchów! Nawet w ciągu dnia, w blasku rozjarzonego słońca, przypominają bezosobowe cienie, tym bardziej że poruszają się bez słowa i zawsze w taki sposób, aby być najmniej widoczni, aby nie tylko nie wejść w drogę, ale nawet uniknąć sytuacji, w której nieopatrznie znaleźliby się w czyimś polu widzenia.
Ubrani są różnie, w zależności od funkcji i rangi: od złocistych turbanów spiętych drogimi kamieniami po proste dhoti – opaskę na biodrach noszoną przez tych z dołu hierarchii. Jedni chodzą w jedwabiach, wyszywanych pasach i mają błyszczące epolety, inni noszą zwykłe koszule i białe kaftany. Jedno jest wspólne – wszyscy chodzą boso. Choćby zdobiły ich hafty i akselbanty, brokaty i kaszmiry – na nogach nie mają nic.