Na ten szczegół od razu zwróciłem uwagę, ponieważ na punkcie butów mam lekkiego fioła. Wziął się on jeszcze z czasów wojny, z lat okupacji. Pamiętam, że zbliżała się zima roku 1942, a ja nie miałem butów. Stare rozleciały się w strzępy, na nowe mama nie miała pieniędzy. Dostępne Polakom buty kosztowały 400 złotych, miały wierzch z grubego drelichu pociągnięty czarnym, wodoszczelnym lepikiem i podeszwy robione z jasnego, lipowego drewna. Skąd zdobyć 400 złotych?
Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie, na Krochmalnej, koło bramy getta, u państwa Skupiewskich. Pan Skupiewski robił chałupniczo mydełka toaletowe, wszystkie w jednym, zielonym kolorze. – Dam ci mydełka w komis – powiedział – jak sprzedasz 400, będziesz miał na buty, a dług mi oddasz po wojnie. Bo wtedy jeszcze wierzono, że wojna skończy się zaraz. Doradził mi, żebym handlował na linii kolejki elektrycznej Warszawa- Otwock, bo tam jeżdżą letnicy, którzy czasem chcą się umyć, więc mydło na pewno kupią. Usłuchałem. Miałem dziesięć lat, a wypłakałem wtedy połowę łez życia, ponieważ nikt tych mydełek nie chciał kupić. Przez cały dzień chodzenia nie sprzedawałem nic albo na przykład jedno. Raz sprzedałem trzy, i wróciłem do domu pąsowy ze szczęścia.
Po naciśnięciu dzwonka zaczynałem się żarliwie modlić: Boże, żeby tylko kupili, żeby kupili choć jedno! Właściwie uprawiałem rodzaj żebractwa, próbując wzbudzić litość. Wchodziłem do mieszkania i mówiłem: – Niech pani kupi ode mnie mydełko. Kosztuje tylko złotówkę, idzie zima, a nie mam na buty. Czasem to skutkowało, a czasem nie, bo kręciło się dużo innych dzieci, które próbowały jakoś się urządzić – a to ukraść, a to kogoś naciągnąć, a to czymś pohandlować.
Przyszły jesienne chłody, zimno szczypało mnie w stopy, tak że aż bolały, musiałem skończyć z handlem. Miałem 300 złotych, ale pan Skupiewski hojną ręką dołożył mi 100. Kupiliśmy z mamą buty. Jeżeli owinęło się nogę flanelową onucą i jeszcze okręciło gazetą, można było w nich chodzić nawet w duże mrozy.
Teraz, kiedy zobaczyłem, że w Indiach miliony nie mają butów, odezwało się we mnie jakieś uczucie wspólnoty, pobratymstwa z tymi ludźmi, a czasem nawet ogarniał mnie nastrój, jaki odczuwamy, wracając do domu dzieciństwa.
Wróciłem do Delhi, gdzie lada dzień miał nadejść bilet powrotny do kraju. Odnalazłem swój stary hotel, nawet pokój dostałem ten sam. Poznawałem miasto, chodziłem do muzeów, próbowałem czytać „Times of India", studiowałem Herodota. Nie wiem, czy Herodot dotarł do Indii – zważywszy na problemy komunikacyjne tamtej epoki, wydaje się to mało prawdopodobne, ale nie można tego zupełnie wykluczyć. Wszak poznał miejsca tak od Grecji odległe! Natomiast opisał dwadzieścia prowincji, zwanych satrapiami, największego wówczas mocarstwa świata – Persji, a Indie stanowiły właśnie jedną z owych satrapii, najludniejszą. Lud Indów jest bezsprzecznie najliczniejszy ze wszystkich znanych nam ludów - stwierdza i następnie mówi o Indiach, ich położeniu, społeczeństwie i jego obyczajach. Na wschód od kraju indyjskiego są tylko piaski; bo ze wszystkich ludów w Azji, które znamy i o których istnieje jakaś pewniejsza tradycja, pierwsi od strony jutrzenki i wzejścia słońca mieszkają Indowie; od Indów zaś na wschód leżące terytorium jest pustynią piaszczystą. Wiele jest ludów indyjskich, które nie mówią tym samym językiem; jedne z nich są koczownicze, drugie nie, inne znów mieszkają na bagnach rzeki i żywią się surowymi rybami, które łowią ze swych łodzi trzcinowych… ci właśnie Indowie noszą odzież z łyka, zebrawszy sitowie z rzeki i wytrzepawszy, wyplatają je następnie na kształt rogóżki i wdziewają na siebie niby pancerz.
Inni Indowie, którzy od nich na wschód mieszkają, są koczownikami i jadają surowe mięso. Nazywają się Padajami i mówi się, że praktykują takie obyczaje. Jeżeli który z ich współziomków zachoruje, niewiasta lub mężczyzna, wtedy mężczyznę zabijają najbliżsi jego przyjaciele, twierdząc, że gdy choroba go strawi, jego mięso będzie już zepsute. On wypiera się choroby, ale oni nie zwracają na to uwagi, tylko zabijają go i sporządzają sobie z niego ucztę. Podobnie jeśli kobieta zachoruje, jej najbliższe przyjaciółki tak samo z nią postępują jak z mężczyzną mężczyźni. Bo także każdego, kto by dożył starości, zarżną jak bydło ofiarne i spożyją na uczcie. Ale to się praktycznie nie zdarza, gdyż przed tym każdy, kogo powali choroba, jest zabijany.
U innych Indów jest znowu inny tryb życia. Ani nie zabijają nic Żyjącego, ani nic nie sieją, ani też nie mają w zwyczaju nabywać domów, tylko żywią się ziołami… Kto z nich zachoruje, idzie na pustynię i kładzie się, a nikt się o niego nie troszczy – ani podczas choroby, ani po śmierci.
Spółkowanie tych wszystkich Indów, których wymieniłem, odbywa się publicznie jak u zwierząt; i wszyscy mają prawie tę samą barwę skóry co Etiopowie. Ich nasienie rodne, którym zapładniają kobiety, nie jest białe, jak u innych ludzi, lecz czarne, podobnie jak barwa skóry; takie nasienie i Etiopowie z siebie wydają…
Potem pojechałem jeszcze do Madrasu i Bangalore, do Bombaju i Chandigaru. W miarę tej podróży nabierałem przeświadczenia o deprymującej beznadziei tego, co robię, o niemożności poznania i zrozumienia kraju, w którym jestem. Indie są takie wielkiej Jak opisać coś, co, jak mi się wydawało, nie ma granic, nie ma końca?
Dostałem bilet powrotny z Delhi, przez Kabul, Moskwę, do Warszawy. Do Kabulu doleciałem, kiedy zachodziło słońce. Intensywnie różowe, aż fioletowe niebo rzucało ostatnie blaski na otaczające dolinę ciemnogranatowe góry. Dzień dogasał, pogrążał się w zupełnej, głębokiej ciszy – była to cisza krajobrazu, ziemi, świata, której nie mógł zmącić ani dzwonek zawieszony u szyi osiołka, ani drobny trucht przechodzącego obok baraku lotniska stada owiec.
Policja zatrzymała mnie, ponieważ nie miałem wizy. Nie mogli odesłać mnie z powrotem, gdyż samolot, który mnie tu przywiózł, od razu odleciał, na pasie startowym nie byfo żadnej innej maszyny. Naradzali się, co ze mną zrobić, w końcu odjechali do miasta. Zostało nas dwóch – ja i strażnik lotniska. Był to wielki, barczysty chłop o kruczoczarnym zaroście, łagodnych oczach i niepewnym, nieśmiałym uśmiechu. Miał długi wojskowy płaszcz i karabin Mausera z demobilu.
Raptownie ściemniło się i od razu zrobiło się zimno. Dygotałem, bo przyleciałem prosto z tropiku i byłem tylko w koszuli. Strażnik przyniósł drewna, chrustu, suchej trawy i na płycie rozpalił ognisko. Dał mi swój płaszcz, a sam okrył się wysoko, aż po oczy, ciemną wielbłądzią derką. Siedzieliśmy naprzeciw siebie bez słowa, nic nie działo się dookoła, gdzieś daleko odezwały się świerszcze, a potem, jeszcze dalej, zawarczał silnik samochodowy.
Rano przyjechali policjanci i przywieźli ze sobą starszego mężczyznę handlowca, który w Kabulu kupował bawełnę dla łódzkich fabryk. Pan Bielas obiecał zająć się wizą, był tu już jakiś czas, miał znajomości. Rzeczywiście, nie tylko załatwił wizę, ale przyjął mnie do swojej willi, zadowolony, że nie będzie mieszkał sam.
Kabul to pył i pył. Doliną, w której leży miasto, przeciągają wiatry, które niosą z okolicznych pustyń tumany piasku, wszystko przykrywa i wszędzie wciska się jasnobrunatna, szarawa zawiesina, opadająca tylko w tych godzinach, kiedy wiatry cichną,;i powietrze robi się przejrzyste, krystalicznie czyste.
Każdego wieczoru ulice wyglądają tak, jakby odbywało się na nich spontanicznie zaimprowizowane misterium. Bo ciemności, jakie tu panują, rozświetlają tylko płomyki kaganków palących się na ulicznych straganach, lampki i łuczywa, których chwiejny i ruchliwy blask oświetla tandetne i ubogie towary rozkładane przez sprzedawców wprost na ziemi, na skrawkach jezdni, na progach domów. Między tymi rzędami światełek przesuwają się w milczeniu ludzie, postacie zasłonięte, popędzane chłodem i wiatrem.