Kiedy samolot z Moskwy zaczął zniżać się nad Warszawą, mój sąsiad drgnął, chwycił rękoma za poręcze fotela i zamknął oczy. Miał szarą, zniszczoną, pooraną bruzdami twarz. Zleżały, tani garnitur wisiał luźno na chudej, kościstej postaci. Ukradkiem, kątem oka spojrzałem na niego. Zobaczyłem, jak po policzkach zaczynają mu płynąć łzy. I za chwilę usłyszałem tłumiony, ale wyraźny szloch.
– Przepraszam – powiedział do mnie. – Przepraszam. Ale nie wierzyłem, że wrócę.
Był grudzień 1956. Ludzie ciągle wracali z gułagów.
Rabi śpiewa upaniszady
Indie były moim pierwszym spotkaniem z innością, odkryciem nowego świata. To spotkanie nadzwyczajne, fascynujące, było jednocześnie wielką lekcją pokory. Tak, świat uczy pokory. Bo wróciłem z tej podróży zawstydzony nie
wiedzą, nieoczytaniem, ignorancją. Przekonałem się, że inna kultura nie odsłoni nam swoich tajemnic na proste skinienie ręki i że do spotkania z nią trzeba się długo i solidnie przygotowywać.
Pierwszą reakcją na tę naukę, z której wynikała konieczność wielkiej pracy nad sobą, była ucieczka w kraj, powrót do miejsc znanych, swojskich, rodzinnych, do języka, który był moim, do świata znaków i symboli rozumianych od razu, bez wstępnych studiów. Próbowałem zapomnieć o Indiach, bo były moją porażką: ich ogrom i różnorodność, nędza i bogactwo, zagadkowość i niezrozumiałość przytłoczyły mnie, oszołomiły i pokonały. Znowu więc z chęcią jeździłem po kraju, aby pisać o jego ludziach, rozmawiać z nimi, słuchać, co mówią. Rozumieliśmy się w pół słowa, łączyła nas wyrosła z tego samego
doświadczenia wspólnota.
Ale, oczywiście, Indie zapamiętałem. Im większy był mróz, tym chętniej myślałem o upalnej Kerali, im szybciej zapadał zmrok, tym wyraźniej powracał obraz olśniewających wschodów słońca w Kaszmirze. Świat nie był już jednolicie mroźny i śnieżny, ale podwoił się, zróżnicował: był jednocześnie mroźny i upalny, białośnieżny, ale i zielony, rozkwiecony.
Jeżeli miałem trochę czasu (bo pracy w redakcji było mnóstwo) i odrobinę grosza (niestety, rzadki wypadek), szukałem książek o Indiach. Ale wyprawy do księgarń i antykwariatów kończyły się najczęściej fiaskiem. W księgarniach nie było nic. Raz dostałem w antykwariacie wydany w 1914 roku Zarys filozofii indyjskiej Pawła Deussena. Profesor Deussen, jak przeczytałem, wielki indolog niemiecki i przyjaciel Nietzschego, tak objaśnia istotę filozofii Hindusów: „Świat to maya, złudzenie – pisze. – Wszystko jest złudne, z jednym wyjątkiem, z wyjątkiem mego własnego ja, mego atmana… Żyjąc, człowiek czuje się wszystkim, więc nie może pożądać niczego, bo ma wszystko, co mieć można, i ponieważ czuje się wszystkim, nie będzie krzywdził nikogo i niczego, bo nikt nie krzywdzi sam siebie".
Deussen gani Europejczyków: „lenistwo europejskie – ubolewa – stara się uchylić od studiów nad filozofią indyjską", może zresztą dlatego, że w ciągu czterech tysięcy lat swojego nieprzerwanego istnienia i rozwoju filozofia ta jest tak gigantycznym i niezmierzonym Światem, że onieśmiela i paraliżuje każdego śmiałka i entuzjastę, który chciałby ją objąć i zgłębić. W dodatku w hinduizmie sfera niepojmowalnego jest bezgraniczna, a wypełniająca ją różnorodność oparta jest na najbardziej oszałamiających, przeczących sobie nawzajem, gwałtownych kontrastach. Wszystko tu naturalnym sposobem przechodzi w swoje przeciwieństwo, granice rzeczy doczesnych i zjawisk mistycznych są płynne i nieokreślone, jedno staje się drugim albo wręcz, po prostu, jedno jest odwiecznie drugim, byt przemienia się w nicość, rozpada i przeobraża w kosmos, w niebiańską wszechobecność, w boską drogę znikającą w głębinach przepastnego niebytu.
W hinduizmie występuje nieskończona ilość bogów, mitów i wierzeń, setki najróżniejszych szkół, orientacji i tendencji, dziesiątki dróg zbawienia, ścieżek cnoty, praktyk czystości i reguł ascezy. Świat hinduizmu jest tak wielki, że jest w nim miejsce dla wszystkich i wszystkiego, dla wzajemnej akceptacji, tolerancji, zgody i jedności. Świętych ksiąg hinduizmu nie sposób zliczyć: jedna tylko z nich – Mahabharata - liczy około 220 tysięcy wierszy 16-zgłoskowych, a to jest osiem razy tyle, co Iliada i Odyseja razem wzięte!
Kiedyś znalazłem w antykwariacie wydaną w 1922 roku, rozsypującą się i pogryzioną przez myszy, książkę Jogi Ramy-Czaraki pt. Hatha-Joga, nauka jogów o zdrowiu fizycznym i o sztuce oddychania z licznymi ćwiczeniami. Oddychanie, tłumaczył autor, to najważniejsza czynność, jaką wykonuje człowiek, gdyż właśnie tą drogą komunikujemy się ze światem. Jeżeli przestaniemy oddychać, przestaniemy żyć. Toteż od jakości oddychania zależy jakość naszego życia, to, czy jesteśmy zdrowi, silni i rozumni. Niestety, większość ludzi, zwłaszcza na Zachodzie, stwierdza Rama-Czaraka, oddycha fatalnie, stąd tyle chorób, ułomności, cherlactwa i depresji.
Najbardziej zainteresowały mnie ćwiczenia rozwijające moce twórcze, gdyż z tym miałem największe trudności. „Leżąc na równej podłodze lub na łóżku – zalecał jogin – bez naprężania mięśni, swobodnie, połóżcie lekko ręce na splot słoneczny i oddychajcie rytmicznie. Kiedy rytm został ustanowiony, chciejcie (wyrażajcie życzenie w myśli), by każdy wdech przynosił zwiększoną ilość prany, czyli siły życiowej ze źródła kosmicznego, i oddawał ją waszemu systemowi nerwowemu, gromadząc pranę przy splocie słonecznym. Przy każdym wdechu chciejcie, aby prana, czyli siła życiowa, rozlewała się po całym ciele…"
Ledwie przeczytałem Hatha-Jogę, kiedy wpadły mi w ręce wydane w 1923 roku Wspomnienia. Błyski z Bengalu Rabindra-natha Tagore. Tagore był pisarzem, poetą, kompozytorem i malarzem. Porównywano go z Goethem i Jean-Jacques'em Rous-seau. W 1913 roku otrzymał Nagrodę Nobla. W dzieciństwie mały Rabi, bo tak nazywano go w domu, potomek książęcej rodziny braminów bengalskich, odznaczał się, jak pisze o sobie, posłuszeństwem wobec rodziców, dobrymi stopniami w szkole i przykładną pobożnością. Wspomina, że rano, kiedy jeszcze było ciemno, ojciec budził go, żeby „uczył się na pamięć deklinacji sanskryckich". Po jakimś czasie, pisze, zaczynało świtać, „słońce wschodziło, ojciec, odprawiwszy modły, kończył wraz ze mną nasze mleko poranne, a wreszcie, mając mnie u boku, jeszcze raz zwracał się do Boga, śpiewając upaniszady".
Próbowałem wyobrazić sobie tę scenę: jest świt, ojciec i mały, zaspany Rabi stoją zwróceni w stronę wschodzącego słońca, śpiewają upaniszady.
Upaniszady to pieśni filozoficzne, powstałe trzy tysiące lat temu, ale ciągle żywe, ciągle w życiu duchowym Indii obecne. Kiedy to sobie uświadomiłem i pomyślałem o małym chłopcu witającym jutrzenkę strofami upaniszad, zwątpiłem, czy uda mi się pojąć kraj, w którym dzieci rozpoczynają dzień od śpiewania wersetów filozofii.
Rabi Tagore urodził się w Kalkucie, był dzieckiem Kalkuty, tego monstrualnie wielkiego, nigdzie nie kończącego się miasta, w którym miałem taki przypadek: siedziałem w pokoju hotelowym i czytałem Herodota, kiedy przez okno usłyszałem wycie syren. Wybiegłem na ulicę. Pędziły karetki pogotowia, ludzie uciekali do bram, zza rogu ulicy wypadła grupa policjantów, waląc długimi kijami biegnących przechodniów. Czuło się swąd gazu i spalenizny. Próbowałem wypytać, co się dzieje. Jakiś człowiek, który leciał z kamieniem w ręku, odkrzyknął: – Language war! – i pognał dalej. Wojna językowa! Nie znałem szczegółów, ale już wcześniej wiedziałem, że konflikty językowe mogą przybrać w tym kraju formy gwałtowne i krwawe: manifestacji, starć ulicznych, morderstw, nawet aktów samospalenia.