Выбрать главу

Sol cofnęła iluzję i nieznajoma wyglądała teraz całkiem normalnie. Tylko ubranie zniszczyło się już na trwałe, nie mogła się więc nim okryć… Ale to Sol nie obchodziło ani trochę.

Ruszyła w pogoń za napastniczką, lecz potknęła się o własną poduszkę i o tę przeklętą kołdrę. Zdążyła jeszcze tylko zobaczyć przez moment włosy nieznajomej, które w blasku słońca wpadającego przez okna poza sypialnią lśniły niczym metal. Czy miały odcień złota, mosiądzu czy miedzi, tego nie zdążyła stwierdzić.

Sol zbiegła na dół i otworzyła wyjściowe drzwi. Za późno jednak. Droga przed domem była pusta.

Trzykrotnie odetchnęła głęboko, przede wszystkim po to, by uspokoić skołatane nerwy. Oczywiście mogła obrócić tę kobietę w kamień, lecz przyszło jej to do głowy dopiero teraz.

Potem zadzwoniła do Kira, swego pocieszyciela.

10

Armas przechadzał się po idyllicznym zwierzyńcu i trochę się nad sobą użalał. Od czasu do czasu trzeba sobie na to pozwolić, to bardzo ludzkie. Jeśli taki stan nie trwa zbyt długo i nie przychodzi w nieodpowiednim momencie, bywa nawet korzystny dla zdrowia psychicznego, byle tylko narzekanie nie weszło w nawyk.

Ciało miał sztywne i lekko utykał. Musiało minąć trochę czasu, zanim nerwy i mięśnie odzyskają pełną władzę po tym niesamowitym upadku nie wiadomo skąd, później zaś po dość brutalnych zabiegach Marca, podjętych w celu wyleczenia i połatania tego, co w nim popękało.

Myśli Armasa szybowały daleko. Ledwie zauważył, że zwierząt jest jakby mniej. To Jaskari z kolegami wysłali tuziny gatunków na powierzchnię Ziemi, gdy tylko okolice, w których wcześniej żyły, stały się gotowe do ich przyjęcia. Powinno to przebiegać najzupełniej bezboleśnie, jako że zwierzęta również zostały uwolnione od skłonności do agresji, w dodatku wszystkie stały się roślinożercami. Konsekwencjami tej przemiany dla równowagi ekologicznej na Ziemi Marco obiecał zająć się później.

Wszyscy mieli nadzieję, że książę wie, co robi.

Doskonale zdawali sobie sprawę, że wymagają od niego bardzo wiele, Marco przecież nie był bogiem.

Oczywiście mieszkańcy Królestwa Światła chcieli zachować przynajmniej po kilku przedstawicieli rozmaitych gatunków tutaj, we wnętrzu Ziemi, to się rozumiało samo przez się.

Zwierzętom wysłanym na powierzchnię towarzyszyło wielu opiekunów. Zadanie to powierzono tylko ludziom, tak by nie wystraszyć za bardzo mieszkańców Ziemi. Opiekunowie mieli zadbać o zapewnienie zwierzętom odpowiednich warunków i dopilnować, by dobrze się czuły w nowym otoczeniu. Na razie wszystko układało się jak najlepiej.

Mieszkańcy Królestwa Światła nie byli naiwni. Wiedzieli, że raju na Ziemi nie zdołają stworzyć. Nawet jeśli uda się zwalczyć w ludzkich duszach zło i wrogość, pozostaną jeszcze inne źródła cierpienia, takie jak choroby czy rany odniesione w wypadkach. Dlatego Marco zamierzał wybrać się do zewnętrznego świata, by je zlikwidować.

Na razie jednak żadna rakieta nie wyruszała na powierzchnię Ziemi, wszystkie wyjścia zostały zamknięte. Tu, we wnętrzu Ziemi, grasowały potwory, które należało pojmać i unieszkodliwić.

Wszyscy starali się zachować czujność nawet tutaj, na dobrze chronionych terenach Obcych. Zamknięto połączenie z pozostałą częścią Królestwa Światła i przechodzić wolno było jedynie tym, którzy mieli tu domy. Jednak ostatnio ruch na przejściu panował niewielki, każdy wolał pozostać tam, gdzie najbezpieczniej.

Wszyscy byli też uzbrojeni. Zwykli cywile mieli pistolety obezwładniające, Strażnicy znacznie niebezpieczniejszą broń. Nie ulegało już bowiem wątpliwości, że bestia, z jaką mają do czynienia, jest zła.

Również wśród zwierząt krążyły straże. Niekiedy wartownicy mijali też dom Strażnika Góry.

Tego jednak Armas nie zauważał.

Przeżywał prawdziwą burzę uczuć. Z ogromną niechęcią podchodził do rady czy też raczej rozkazu ojca, by poślubić Vinnie. Cała ta sytuacja przypominała mu staromodne sielskoromantyczne powieści dla młodych panien, w których piękna córka nie chce słuchać surowego ojca i poślubić syna najzamożniejszego gospodarza we wsi, tylko zakochuje się w urodziwym Cyganie. Ach, jakież to banalne!

A najgorsze w tym wszystkim, że Vinnie jest taka pociągająca. Armasa wprost ogarniała słabość na samą myśl o tej dziewczynie. Kochał Berengarię, to oczywiste, nieustannie to sobie powtarzał i za nic jej nie zdradzi, zwłaszcza teraz, gdy znalazła się w takich opałach. Jego, Armasa, nikt nie zdoła nigdy do niczego zmusić. Nikt!

Ale sama myśl o Vinnie działała niczym balsam na jego poranione ciało i duszę. Gdyby tylko mógł odwrócić plany ojca i sprzeciwić się jego woli, właśnie poślubiając Vinnie! To byłoby cudowne!

Och, nie, nie, nie wolno mu zapominać o Berengarii. O małej biednej Berengarii!

Małej? Berengaria wcale nie była mała, raczej strzelista niczym sosna, i odznaczała się niezmiernie silną wolą. Odwagi też jej nie brakowało, gotowa była na wszystko. Na to Armas miał aż dość dowodów w czasie, jaki we trójkę z Mórim spędzili w zewnętrznym świecie. Nie bała się niczego, doświadczył tego w okolicach Everglades. W grząskich kanałach aligatory tkwiły jeden przy drugim tuż pod powierzchnią wody i Armas spróbował ją wtedy opiekuńczo otoczyć ramieniem. Dziewczyna wówczas po prostu go odepchnęła.

Bardzo go to uraziło, teraz jednak rozumiał ją lepiej. W obecności Móriego nie chciała okazywać swoich uczuć. Tak właśnie musiało być.

Tęsknota za tym, by znów ujrzeć Vinnie, wprost go paliła. Jakaż ona kobieca! Jaka łagodna! Jak niepodobna do upartej Berengarii!

W jaki sposób zdoła rozplątać ten dylemat, nie raniąc Berengarii ani też nie narażając się na triumfalne słowa ojca: „A nie mówiłem!”

Armas koniecznie chciał sam zdecydować, z kim się ożeni. I po co taki pośpiech? Oczywiście znów chodzi o prestiż ojca. Och, do diabła, właśnie ojciec nadchodzi, i to takim szybkim krokiem! Co też on teraz znowu wymyśli?

Okazało się, że Armasowi, owszem, wolno zabrać Vinnie do restauracji.

Chłopakiem aż zatrzęsło, w mózgu znów zapanował chaos. Sprzeciw i gniew pomieszany z gorączką i niecierpliwością, ogarniającą całe ciało. Vinnie… cały wieczór razem, w dodatku poza domem…

Och, nie, nie, sam powinien był na to wpaść! Dlaczego tego nie wymyślił? A teraz jako grzeczny syn musiał słuchać rozkazu ojca. Spróbował uratować chociaż resztki honoru.

– Właśnie o tym samym myślałem – powiedział wolno. – Akurat chciałem spytać. Byłem chyba trochę nieuprzejmy, kiedy się poznaliśmy. Doszedłem do wniosku, że powinienem to naprawić. Czy jednak możemy pójść gdzieś razem? Przecież nie wolno stąd wychodzić! Podobno grasują jakieś potwory.

– Nie miałem na myśli restauracji w stolicy ani w Sadze – odparł nieco zniecierpliwiony ojciec. – Pójdziecie gdzieś tutaj, w należącej do Obcych części Królestwa.

Do pół – Obcych, ojcze, do pół – Obcych, pomyślał oburzony Armas, ale o takich rzeczach Strażnikowi Góry nie należało mówić.

– Vinnie zjawi się za godzinę – dodał ojciec.

Armas jednak nie zamierzał tak całkiem się poddać.

– A czy nie należy do etykiety, że to ja powinienem po nią iść? – spytał.

– Dzwonił jej ojciec – odparł krótko Strażnik Góry. – To on stawiał warunki.

– Jakie warunki? – spytał Armas, czując, jak ogarniają go niemiłe przeczucia.

Strażnik Góry popatrzył na swego przystojnego syna, z którego był tak bardzo dumny, lecz którego tak trudno było naprowadzić na właściwy tok rozumowania. Czy ten chłopak naprawdę nie pojmuje, co dla niego dobre?

– Vinnie przyjedzie tutaj. Zabierzesz ją do naszej najlepszej restauracji, a później odprowadzisz pod naszą furtkę o wpół do dwunastej.