Выбрать главу

Właśnie tych momentów świadomości tak strasznie nienawidziła.

Jak cudownie byłoby teraz wziąć jakąś działkę! Połknąć tabletki, zrobić zastrzyk albo wciągnąć przez nos porcję kokainy. Wszystko jedno, co. Dalej nie trzeba byłoby już o niczym myśleć.

Na płaskowyżu stały teraz Sol i Libusza, obie niewidzialne.

Libusza wyraziła właśnie swój szacunek dla młodszej czarownicy. Wymieniły się też doświadczeniami w swoim fachu. Patrzyły teraz na tych, którzy wspinali się z mozołem, zmierzając w ich stronę. Sol z ogromną ulgą stwierdziła, że Kiro spotka się z łotrami nie wcześniej niż dopiero na górze, lecz wtedy ona już będzie przy nim.

Cieszyła się z jego przyjścia. Jemu naprawdę na niej zależy!

Serce Sol wypełniła czułość i wdzięczność. Naprawdę dane jej było poznać, co to znaczy kochać i być kochanym.

Libusza przerwała jej rozmyślania.

– Rozumiem, że najchętniej sama byś się z nią rozprawiła?

– Owszem, taki miałam zamiar – oświadczyła Sol, z ogniem w oczach.

– Pozwól więc, żebym ja się zajęła mężczyzną – poprosiła Libusza.

– O, z całego serca.

– Najpierw więc dopadniemy jego i ty musisz mi w tym pomóc.

– Z wielką radością.

– Zatrzymam tę piękną kobietę poza fundamentami, które tutaj widzisz…

Przecież ja widzę cały zamek, pomyślała Sol, lecz Libusza naturalnie o tym nie wiedziała. Obiecała, że zatrzyma Lenore na pewien czas, nie dotykając jej, nie zdradzając tajemnicy zamku ani obecności w nim obu czarownic. Na pewno dadzą sobie radę.

– Masz jakiś plan? – spytała Sol.

– Oczywiście. To, co opowiedziałaś o tej prastarej amforze, jest bardzo interesujące. Ty musisz zacząć, ja zaraz przejmę twoje dzieło i będziesz mogła skoncentrować się na tej kobiecie. Posłuchaj, jaki mam plan…

29

Armas nie kryl wściekłości. Gorszego upokorzenia nie można już chyba zaznać. Trzej starsi mężczyźni, Faron, Sardor i Nim, właśnie wyszli, a jego zostawili jako niańkę do dziecka!

Mrużąc ze złości oczy popatrzył na ten roztrzęsiony kłębek nerwów. Okej, dziewczyna była teraz czysta i ładna, ale to w niczym nie pomagało. Armas nigdy wcześniej nie miał kontaktu z żadnym narkomanem i całym sobą brzydził się Lisą.

Na stosunek do nieszczęsnej dziewczyny miało wpływ jego nie do końca właściwe wychowanie – w tej godnej pożałowania istocie w ogóle nie dostrzegał człowieka. Komuś takiemu nigdy by nie pozwolono przestąpić wrót Królestwa Światła.

Ale czyż ta część świata nie została jeszcze spryskana eliksirem Madragów?

Gdy się nad tym zastanowił, uznał, że nie widać żadnych wskazujących na to śladów. Owszem, ta górska, pełna lasów okolica i tak była piękna, lecz brakowało jej jakby ostatecznego wykończenia.

Kto był odpowiedzialny za tę część Europy? starał się sobie przypomnieć z kwaśną miną.

Ależ, tak, to właśnie Ram i Indra, którzy teraz do nich zmierzali. Nic więc dziwnego, że znaleźli się w pobliżu.

Czuł, że winien im jest przeprosiny, ale ostatnio nie mógł jakoś się uspokoić. Wszystko przez tę przeklętą dziewuchę!

A może ten stan trwał już od dawna?

Nie, nie miał siły w tej chwili na gruntowny rachunek sumienia.

Dziewczyna cała się trzęsła, blada jak trup. Nagle Armas bardzo się zdziwił. Jej oczy podejrzanie błyszczały.

– Nie użalaj się tak nad sobą! – wrzasnął. – Sama jesteś wszystkiemu winna i tylko sobie możesz dziękować!

– Doskonałe o tym wiem, do diabła! – odwrzasnęła. – Myślisz, że nie żałuję? Ale to wcale nie jest takie proste, jeśli tak ci się wydaje!

– Przecież wystarczyło zwyczajnie nie zaczynać – stwierdził wyniośle.

– Ach, ty durniu! Będziesz mnie teraz wychowywać? Ty niczego nie rozumiesz, idioto! Gówno mnie to obchodzi, wszystko mnie gówno obchodzi!

Wybuchnęła płaczem, ciałem wstrząsały konwulsyjne drgawki.

Jakieś niejasne przeczucie podpowiedziało Armasowi, że eliksir nie na wszystko mógł pomóc. Lisa wprawdzie nie miała okazji jeszcze się z nim zetknąć, lecz nie tylko zło tkwiące w ludzkich umysłach było źródłem ich udręki.

Armas był wzburzony i zdezorientowany. Myślą powrócił do tamtego dnia w Górach Czarnych, gdy siedział, trzymając w ramionach zapłakaną Kari. Kari, jego pierwsza miłość. Jakże szybko ją utracił!

Powoli i z niechęcią, jak pies, który, choć przywoływany, nie chce podejść do pana, zbliżył się do Lisy i usiadł przy niej.

– Idź do diabła! – burknęła dziewczyna grubym od łez głosem. Ale nie wyrwała się, gdy ją objął i przytulił. Nie opuszczało go przy tym uczucie, że zdradza Berengarię.

Nie był jednak przygotowany na tę prawdziwą powódź łez, które teraz popłynęły. To było tak, jakby przypadkiem otworzył jakąś tamę.

Czy kobiety nie znają żadnych granic? pomyślał. Jeszcze nie tak dawno temu zaskoczyła go gwałtowność Lenore, choć zupełnie innego rodzaju, ale do tego nie chciał wracać nawet myślą.

Lisa jakby nie zwracała uwagi na jego obecność. Traktowała go jak poduszkę, w której mogła schować twarz. Od czasu do czasu do uszu Armasa docierały tylko na wpół niezrozumiale słowa: „Ja nie jestem taka, chcę umrzeć. Nigdy nie miałam szansy”.

Armas zdusił w sobie chęć przypomnienia jej, że przecież mogło w ogóle nie być tego pierwszego razu, kiedy zażyła narkotyk. Zaczynał się domyślać, że chyba nie jest w stanie pojąć, jakie mechanizmy kierują człowiekiem uzależnionym od narkotyków.

Cała jego koszula Strażnika była teraz mokra od łez. Miał ochotę nakazać dziewczynie, żeby natychmiast przestała płakać, lecz ogarnęło go też współczucie. Współczucie, które musiał w sobie zwalczać przez całe dzieciństwo, ojciec bowiem życzył sobie, by wyrósł na twardego, wzorowego Strażnika.

W pamięci pojawiły się obrazki z pierwszych lat życia. Ojcowskie kary. Jego własny, stłumiony szloch, gdy płakał w poduszkę. I… niosąca pociechę dłoń matki. Matki? Armas kochał Fionellę, lecz czy nie uważał jej za słabą, bezradną istotę?

Teraz z kolei Armasowi zaszkliły się oczy. Przypomniał sobie, jak to siadał na łóżku i tulił się do matki, jak ona szeptała mu słowa pocieszenia, jak bardzo zasmucony miała głos i jak bardzo czuł się przy niej bezpieczny.

Potem zhardział. Słuchał ojca i potrafił przyjąć gniewne słowa, kiedy źle się spisał. Matka przesunęła się na dalszy plan, gdzie zresztą zawsze było jej miejsce. Nieustannie jednak pozostała troskliwa, i w stosunku do męża, i do syna.

Jak mógł o tym zapomnieć? Jak mógł stać się taki zimny?

Kari obudziła w nim uśpione ciepło. Teraz znów się to powtórzyło, choć tym razem uczyniła to osoba ani trochę go niegodna.

Nie zdając sobie właściwie sprawy z tego, co robi, zaczął gładzić Lisę po świeżo umytych włosach.

Faron wraz z dwoma Strażnikami, Sardorem i Nimem, szli kawałek pod górę ścieżką ku płaskowyżowi. W pewnej chwili przystanęli.

– Co się, na miłość boską, dzieje tam wysoko? – spytał zdumiony Nim.

Sardor zadarł głowę i zaraz zawołał:

– Kryć się!

Wszyscy trzej potoczyli się pod świerki, by ukryć się przed śmiercionośną latającą machiną.