Minęło piętnaście minut. Paul był znów pochłonięty Rowem Jawajskim, gdy nagle usłyszał głos Gamay:
– Mam! Znalazłam kilka zdań w materiale prasowym o fuzjach przedsiębiorstw. Oceanus najwyraźniej ma firmy na całym świecie. Ich zdolność produkcyjną ocenia się na ponad dwieście dwadzieścia sześć milionów kilogramów ryb rocznie. Po wchłonięciu pewnej amerykańskiej firmy Oceanus uzyskał dostęp do naszego rynku. Podobno Stany będą kupowały jedną czwartą jego produkcji.
– Dwieście dwadzieścia sześć milionów kilogramów?! Wyrzucam swoją wędkę. Chętnie zobaczyłbym jedną z tych hodowli. Gdzie jest najbliższa?
– W Kanadzie. To ta, o której wspominałam. Też chciałabym ją zobaczyć.
– Więc na co czekamy? Kurta i Joego nie ma, a my siedzimy bezczynnie. Na razie nie musimy ratować świata, a jeśli będzie taka potrzeba, zawsze są jeszcze Dirk i Al.
Gamay popatrzyła zmrużonymi oczami na ekran.
– Ta hodowla jest na wyspie Cape Breton. Nie tak blisko stąd.
Paul westchnął.
– Kiedy nauczysz się wierzyć w moją jankeską pomysłowość?
Gamay przyglądała się z rozbawieniem, jak Paul podnosi słuchawkę telefonu i wystukuje numer. Po krótkiej rozmowie uśmiechnął się triumfalnie.
– To był kumpel z działu transportu NUMA. Za kilka godzin odlatuje do Bostonu nasz firmowy samolot. Mają dwa wolne miejsca. Może uda ci się tak oczarować pilota, że podrzuci nas na Cape Breton.
– Warto spróbować – odrzekła Gamay i wyłączyła komputer.
– A co z twoimi badaniami nad ropuchą? – zapytał Paul.
– A co z twoim Rowem Jawajskim?
– Jest tam od milionów lat. Chyba może zaczekać jeszcze kilka dni.
Monitor komputera Paula też zgasł. Z ulgą, że wreszcie skończyła się nuda, rzucili się na wyścigi do drzwi biura.
10
Poranne zachmurzenie ustąpiło i nad Wyspami Owczymi ukazało się rzadko widywane słońce, oświetlając malowniczą scenerię. Krajobraz wydawał się pokryty zielonym suknem jak stół bilardowy. Nierówny teren był pozbawiony drzew, tu i tam widniały domki z trawiastymi dachami, czasem wieża kościoła. Wszędzie kamienne murki i ścieżki pomiędzy nimi.
Austin prowadził volvo profesora krętą drogą nadbrzeżną z widokiem na odległe góry w głębi lądu. Z morza o zimnym odcieniu błękitu wyrastały szare, wyszczerbione skały niczym skamieniałe płetwy wielorybów. Nad wysokimi, pionowymi klifami, wyrzeźbionymi przez morze w nieregularnej linii brzegowej, krążyły ptaki.
Koło południa Austin zobaczył miasteczko jak dla lalek, z domkami stłoczonymi na łagodnym zboczu wzgórza na krawędzi fiordu. Na kilkukilometrowym odcinku droga opadała o trzysta metrów. Opony samochodu piszczały na serpentynie bez barier ochronnych. Austin z ulgą wyjechał na prostą między morzem i kolorowymi domkami, usadowionymi na pochyłości niczym widzowie w amfiteatrze.
Przed maleńkim kościołem z niską, prostokątną wieżą na trawiastym dachu jakaś kobieta sadziła kwiaty. Austin zajrzał do rozmówek angielsko-farerskich i wysiadł z volvo.
– Orsaka. Hvar er Gunnar Jepsen? – zapytał, chcąc się dowiedzieć, gdzie mógłby znaleźć Gunnara Jepsena.
Kobieta odłożyła łopatę i podeszła. Wyglądała na około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Miała pociągłą, opaloną twarz, szare oczy koloru pobliskiego morza i srebrzyste włosy upięte w kok. Uśmiechnęła się promiennie i wskazała boczną drogę, która prowadziła na obrzeża miasteczka.
– Gott taak – podziękował Austin.
– Eingiskt?
– Nie, Amerykanin.
– Nie widujemy tu wielu Amerykanów – powiedziała po angielsku ze skandynawskim akcentem. – Witamy w Skaalshayn. Gunnar mieszka tam, na wzgórzu. Proszę pojechać tą wąską drogą. – Znów się uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że pański pobyt tutaj będzie udany.
Austin jeszcze raz podziękował, wrócił do samochodu i przejechał około pół kilometra w żwirowych koleinach. Droga kończyła się przy dużym, krytym trawą domu z pionowych desek w kolorze ciemnej czekolady. Na podjeździe stał pick-up. Sto metrów w dół zbocza Austin ujrzał jak gdyby mniejszą kopię tego budynku. Wspiął się po schodach na ganek i zapukał.
Drzwi otworzył tęgawy mężczyzna średniego wzrostu. Miał okrągłą, rumianą twarz i cienkie pasma rudawych włosów, zaczesane z pożyczką na łysą czaszkę.
– Ja? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.
– Pan Jepsen? Nazywam się Kurt Austin. Jestem znajomym profesora Jorgensena.
– Pan Austin. Proszę wejść. – Jepsen potrząsnął dłonią Kurta jak sprzedawca używanych samochodów w nadziei na transakcję. Potem wprowadził gościa do salonu w wiejskim stylu. – Profesor Jorgensen zatelefonował do mnie i uprzedził, że pan przyjedzie. Z Thorshavn to kawał drogi. Napije się pan?
– Dziękuję. Może później.
Jepsen skinął głową.
– Przyjechał pan trochę powędkować?
– Słyszałem, że na Wyspach Owczych można złapać rybę nawet na lądzie.
Jepsen uśmiechnął się szeroko.
– Niezupełnie. Ale prawie.
– Przeprowadzałem akcję ratowniczą na morzu w pobliżu Thorshavn i pomyślałem, że wyjazd na ryby byłby dobrym relaksem.
– Akcję ratowniczą? Austin… – Jepsen zaklął po farersku. – Powinienem był się zorientować. Jest pan tym Amerykaninem, który uratował duńskich marynarzy. Widziałem to w telewizji. Prawdziwy cud! Zobaczy pan, co będzie, jak miejscowi się dowiedzą, że mam u siebie takiego bohatera.
– Miałem nadzieję, że nikt mi tu nie będzie przeszkadzał.
– Oczywiście, że nie. Ale nie uda się zachować pańskiej wizyty w tajemnicy.
– Jedną osobę już spotkałem. Kobietę przed kościołem. Wydała mi się całkiem miła.
– Na pewno wdowę po pastorze. To kierowniczka poczty i główna plotkara. Wszyscy zaraz się dowiedzą, że pan tu jest.
– Czy to domek profesora tam poniżej na zboczu wzgórza?
Jepsen przytaknął i zdjął z gwoździa w ścianie klucz na kółku.
– Chodźmy, pokażę panu.
Austin wziął z samochodu swój worek marynarski. Kiedy szli ścieżką, Jepsen zapytał:
– Zna pan dobrze profesora Jorgensena?
– Poznaliśmy się kilka lat temu. Jest znanym na świecie naukowcem.
– Tak, wiem. Byłem bardzo zaszczycony, że mogłem go tu gościć. A teraz pana.
Zatrzymali się przed domkiem. Z ganku rozciągał się widok na port z malowniczą flotyllą kutrów rybackich.
– Jest pan rybakiem, panie Jepsen?
– W takim małym miasteczku trzeba robić różne rzeczy, żeby przetrwać. Wynajmuję domek. Nie mam dużych wydatków.
Weszli do środka. Wewnątrz znajdował się pokój z pojedynczym łóżkiem, łazienka, aneks kuchenny, mały stół i parę krzeseł. Wyglądało na to, że można tu mieszkać całkiem wygodnie.
– W szafie jest sprzęt wędkarski – powiedział Jepsen. – Proszę dać mi znać, gdyby potrzebował pan przewodnika na ryby czy pieszą wycieczkę. Jestem potomkiem wikingów i nikt nie zna tych okolic lepiej ode mnie.
– Dzięki za propozycję, ale ostatnio miałem wokół siebie zbyt duże ludzi. Chciałbym spędzić trochę czasu w samotności. Czy mogę skorzystać z łodzi?
– Trzecia od końca nabrzeża – odrzekł Jepsen. – Kluczyki są w stacyjce.
– Dziękuję za pomoc. Przepraszam, ale chciałbym się rozpakować. Potem przejdę się po miasteczku, żeby rozprostować kości.
Jepsen powiedział Austinowi, żeby dał mu znać, gdyby czegoś potrzebował.
– I niech pan się ciepło ubiera – dodał od drzwi. – Pogoda tutaj szybko się zmienia.
Austin skorzystał z rady, włożył na sweter kurtkę i wyszedł na dwór. Stał na ganku i wdychał chłodne powietrze. Teren opadał stopniowo do morza. Austin miał dobry widok na port, nabrzeże rybackie i łodzie. Wrócił ścieżką do swego samochodu i pojechał do miasteczka.
Pierwszy postój zrobił przy ruchliwym nabrzeżu rybackim, gdzie traulery wyładowywały połów. W górze krążyły wrzeszczące ptaki. Austin odnalazł swoją łódź. Była przycumowana w miejscu opisanym przez Jepsena. Miała solidny, drewniany kadłub, około sześciu metrów długości, wysoki dziób i rufę. Wbudowany na stałe silnik wyglądał na nowy i dobrze utrzymany. Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak powiedział Jepsen. Austin uruchomił silnik i słuchał go przez kilka minut. Zadowolony z jego pracy, wyłączył zapłon i poszedł z powrotem do samochodu. Po drodze spotkał wdowę po pastorze. Wychodziła z zatoki wyładunkowej.