– Myślisz, że miejscowi bawią się kosztem turystów? – zapytał Paul, wsiadając od strony pasażera.
– Powiem ci, kiedy znajdziemy wielkie, srebrne UFO w Strefie Pięćdziesiąt Jeden. – Na widok zdumionej miny męża roześmiała się. – Wyjaśnię ci po drodze.
Minęli skręt do centrum miasta i portu i wjechali w gęsty, sosnowy las. Mimo szczegółowych wskazówek kasjerki, która opisała każdy pniak i kamień na przestrzeni paru kilometrów, omal nie przegapili drogi. Nie było żadnego drogowskazu. Tylko ubite koleiny z dość świeżymi śladami opon odróżniały dojazd do przetwórni od dróg pożarowych między drzewami.
Około kilometra od głównej drogi zjechali na bok. Kasjerka doradziła Gamay, żeby zaparkować na polanie w pobliżu wielkiego głazu polodowcowego i dalej pójść przez las. Powiedziała, że kilku miejscowych, którzy dojechali w pobliże bramy przetwórni, zatrzymano i brutalnie zawrócono. Eskimosi, czy kimkolwiek byli ochroniarze, mieli zapewne ukryte kamery.
Gamay i Paul zostawili samochód i poszli lasem równolegle do drogi. Po jakichś dwustu metrach zobaczyli błyszczący w słońcu wysoki parkan z metalowej siatki. Wzdłuż szczytu ogrodzenia biegł czarny kabel. Siatka była pod napięciem. Nie zauważyli kamer, ale mogły zostać zamaskowane.
– Co dalej? – zapytała Gamay.
– Możemy spróbować zarzucić wędkę – odparł Paul.
Wyszedł spomiędzy drzew na pas trawy biegnący wzdłuż parkanu. Miał dobry wzrok, więc dostrzegł prawie niewidoczny drut na wysokości kostek. Pułapka. Odłamał suchą gałąź z pobliskiego drzewa, rzucił na drut i wrócił między sosny. Położyli się płasko na dywanie z igieł.
Wkrótce usłyszeli odgłos silnika i po drugiej stronie ogrodzenia zatrzymał się czarny samochód. Drzwi otworzyły się i w kierunku parkanu popędziły groźne, śnieżnobiałe psy arktyczne wielkości lwów. Po chwili dołączył do nich śniady ochroniarz o okrągłej twarzy. Był w czarnym mundurze, w rękach trzymał wycelowany przed siebie karabin szturmowy.
Kiedy psy biegały tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia, ochroniarz badał wzrokiem las. Zauważył gałąź leżącą na drucie. Uniósł radio do ust, powiedział coś w niezrozumiałym języku i zawrócił. Psy najwyraźniej wyczuły ludzi ukrytych między drzewami. Zamarły w miejscu, warcząc i wpatrując się w kryjówkę Troutów. Ochroniarz zawołał je. Wskoczyły do samochodu i patrol odjechał.
Paul spojrzał na zegarek.
– Niezły czas. Dziewięćdziesiąt sekund.
– Może pora się stąd wynieść – odrzekła Gamay. – Na pewno wyślą kogoś, żeby usunął gałąź.
Troutowie znów wtopili się w las. Idąc i biegnąc, dotarli do samochodu. Po kilku minutach byli na głównej drodze.
Gamay ze zdziwieniem pokręciła głową.
– Czy ten ochroniarz przypominał ci Eskimosa?
– Chyba tak. Dawniej nie spotykało się ich na Cape Cod.
– Co on tu robi, tak daleko na południu? Sprzedaje lody?
– Jedyną rzeczą, jaką ten facet i jego pieski mogą sprzedawać, są bilety na szybką podróż do kostnicy. Zobaczmy, co się dzieje w wielkim mieście.
Gamay skinęła głową i kilka minut później skręciła do miasteczka. Nie było tu nic ciekawego. Teraz rozumiała, dlaczego przewodnik ledwie o nim wspominał. Spłowiałe zielone i brązowe domy miały kamienne podmurówki wysmołowane dla ochrony przed deszczem i blaszane dachy, żeby zsuwał się z nich śnieg. Na ulicach był mały ruch. Na niektórych sklepach wisiały wywieszki, że są zamknięte do odwołania. Miasteczko wyglądało jak opuszczone. W przewodniku napisano, że port jest malowniczy, ale nie cumowały tu żadne łodzie, co potęgowało wrażenie odludzia.
Na nabrzeżu rybackim drzemało tylko stadko mew. Gamay zauważyła neon “Restauracja – Bar” na małym, prostokątnym budynku z widokiem na port. Paul zaproponował, żeby zajęła stolik i zamówiła mu rybę z frytkami, a on pokręci się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby powiedzieć coś o przetwórni Oceanusa.
Gamay weszła do restauracji. W środku zobaczyła tylko tęgiego barmana i jednego klienta. Usiadła przy stoliku z widokiem na port. Barman podszedł przyjąć zamówienie. Podobnie jak ludzie w sklepie przy stacji benzynowej, okazał się przyjaźnie nastawiony. Przeprosił za brak ryby z frytkami i polecił Gamay grillowaną kanapkę z szynką i serem. Gamay wzięła dwie kanapki i kanadyjskie piwo Molson. Lubiła je, bo było mocniejsze od amerykańskiego.
Popijała piwo i rozglądała się po restauracji. Sufit był upstrzony przez muchy, na ścianie wisiała dekoracja z podartej sieci rybackiej i zniszczonej boi używanej przy łowieniu homarów. Klient siedzący przy barze zsunął się ze stołka, najwyraźniej zaintrygowany obecnością atrakcyjnej kobiety, popijającej samotnie w lokalu w środku dnia. Podszedł z butelką piwa w dłoni i obrzucił wzrokiem rude włosy i sprężyste ciało Gamay. Nie widział jej obrączki ślubnej, bo trzymała lewą rękę na kolanie.
– Dzień dobry – zagadnął z przyjaznym uśmiechem. – Można się przysiąść?
Gamay dobrze radziła sobie z mężczyznami, bo potrafiła myśleć jak oni. Patrząc na jej wysoką, szczupłą sylwetkę i długie, kręcone włosy, trudno było uwierzyć, że kiedyś rozrabiała razem z chłopakami, budowała domki na drzewach i grała w kosza na ulicach Racine. Była też doskonałym snajperem, bo ojciec nauczył ją strzelać do rzutków.
– Proszę bardzo – odrzekła swobodnie i wskazała mu krzesło.
– Mike Neal – przedstawił się. Był po czterdziestce. Nosił robocze ubranie i czarne, wysokie gumiaki. Miał ostre rysy i gęste czarne włosy. Wyglądałby całkiem dobrze, gdyby nie kilkudniowy zarost i czerwony, pijacki nos. – Mówi pani jak Amerykanka.
– Bo nią jestem. – Gamay wyciągnęła rękę i przedstawiła się.
– Ładne imię – stwierdził Neal. Był pod wrażeniem mocnego uścisku jej dłoni. Zapytał tak samo, jak kasjerka w sklepie przy stacji benzynowej: – Przejazdem?
Gamay przytaknęła.
– Zawsze chciałam zobaczyć tę część Kanady. Jest pan rybakiem?
– Tak. – Wskazał okno i powiedział z wyraźną dumą: – To moja ślicznotka, tam, w doku stoczni. “Tiffany”. Nazwałem ją imieniem mojej dawnej dziewczyny. W zeszłym roku zerwaliśmy ze sobą, ale zmiana nazwy łodzi przynosi pecha.
– Dziś pan nie łowi? Dzień wolny?
– Niezupełnie. Naprawiali mi silnik. Nie chcą mi wydać “Tiffany”, dopóki nie zapłacę. Boją się, że odpłynę i nie oddam im forsy.
– Zrobiłby pan to?
Uśmiechnął się.
– Kiedyś wykołowałem ich na kilka dolców.
– Mimo wszystko to krótkowzroczność z ich strony. Gdyby wydali panu łódź, wypłynąłby pan na połów, zarobił i zapłacił im.
Neal przestał się uśmiechać. Zmarszczył brwi.
– Mógłbym, gdyby w morzu były ryby.
– Słyszałam w sklepie przy stacji benzynowej, że rybakom źle idzie.
– Gorzej niż źle. Cała flota przeniosła się w górę wybrzeża. Niektórzy faceci wpadają do domu między połowami, żeby odwiedzić rodziny.
– Od kiedy tak jest?
– Mniej więcej od pół roku.
– Ma pan jakieś przypuszczenia, skąd te kłopoty?
Neal wzruszył ramionami.
– Kiedy rozmawialiśmy z ludźmi od rybołówstwa w stolicy prowincji, powiedzieli, że widocznie ryby przenoszą się gdzie indziej, szukając lepszego pożywienia. Nikogo tu nawet nie przysłali. Pewnie boją się zamoczyć nogi. Wszyscy biolodzy morscy muszą być cholernie zajęci. Siedzą na swoich grubych tyłkach i gapią się w komputery.
– Zgadza się pan z tym, co mówili o migracji ryb?
Neal uśmiechnął się szeroko.
– Jak na turystkę, zadaje pani dużo pytań.
– Jestem biologiem morskim.
Zaczerwienił się.
– Przepraszam. Nie mówiłem o pani grubym tyłku. O, cholera…
Gamay wybuchnęła śmiechem.
– Wiem doskonale, co pan myśli o komputerowych biologach, którzy nigdy nie ruszają się ze swoich pracowni. Uważam, że rybacy mają więcej praktycznej wiedzy o morzu niż jakikolwiek naukowiec. Ale fachowa ekspertyza nie zaszkodzi. Może mogłabym pomóc panu wyjaśnić, dlaczego nie ma tu ryb.
Neal spochmurniał.
– Nie powiedziałem, że w ogóle nie ma ryb. Są.