– Więc w czym problem?
– Chodzi o to, że nie są to ryby, jakie widywałem w dawnych czasach.
– Nie rozumiem.
Neal wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie chciał o tym rozmawiać.
– Studiuję pojawianie się i znikanie różnych gatunków ryb na całym świecie – powiedziała Gamay. – Niewiele może mnie zaskoczyć.
– Założę się, że to panią zaskoczy.
Gamay wyciągnęła rękę.
– Zgoda, zakład stoi. Ile ma pan zapłacić za naprawę silnika?
– Siedemset pięćdziesiąt dolarów. Kanadyjskich.
– Zapłacę ten rachunek, jeśli pokaże mi pan to, o czym pan mówił. A teraz postawię panu piwo, żeby przypieczętować umowę.
Nealowi opadła szczęka.
– Poważnie?
– Oczywiście. Posłuchaj, Mike. W oceanie nie ma parkanów. Ryby płyną tam, gdzie im się podoba. W tych wodach może być coś, co zaszkodzi również amerykańskim rybakom.
Neal potrząsnął jej ręką.
– Zgoda. Kiedy możemy ruszać?
– Może jeszcze dzisiaj?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Powód jego zadowolenia nietrudno było odgadnąć. Ładna i miła Amerykanka zapłaci jego rachunek w stoczni i wypłynie z nim w morze, gdzie będzie mógł ją oczarować. W tym momencie w barze pojawił się Paul Trout i podszedł do stolika.
– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedział. – Port jest zupełnie pusty.
– To Mike Neal – odrzekła Gamay. – Mike, przedstawiam ci mojego męża.
Neal zerknął w górę na ponaddwumetrową postać Trouta i jego fantazje na temat Gamay prysły jak bańka mydlana. Ale był praktycznym facetem – umowa to umowa.
– Miło mi – powiedział i uścisnęli sobie ręce.
– Mike zgodził się zabrać nas swoją łodzią na morze, żeby pokazać nam niezwykłe ryby – wyjaśniła Gamay.
– Możemy wypłynąć za godzinę – dodał Neal. – Zdążycie zjeść lunch. Spotkamy się przy łodzi. – Wstał i ruszył do drzwi.
– Mamy coś zabrać? – zapytał Paul.
Neal zatrzymał się.
– Nie. Chyba że sztucer na słonie.
Na widok zaskoczonych min Troutów wybuchnął śmiechem. Słyszeli, jak wciąż rechocze za progiem.
12
Stary Eric palił fajkę z długim cybuchem, miał zęby jak połamany płot i twarz zniszczoną przez sztormy. Pia powiedziała, że ten emerytowany rybak mówi po angielsku i zna miejscowe wody lepiej od ryb. Teraz jest już za stary na łowienie i pracuje dorywczo na nabrzeżu. Eric natychmiast zrobił się bardzo uprzejmy, gdy tylko Austin wymienił imię Pii.
Austin przyjechał na nabrzeże rybackie wczesnym rankiem. Potrzebował informacji o tutejszej pogodzie i morzu. Mżyło. W wilgotnym powietrzu wisiała purpurowoniebieska mgiełka spalin miejscowych kutrów. Rybacy w sztormiakach i gumowych butach przygotowywali się do wyjścia w morze. Ładowali wiadra z przynętą i zwoje lin trałowych. Austin powiedział Ericowi, że bierze łódź profesora Jorgensena i wyrusza na ryby.
Stary rybak popatrzył zmrużonymi oczami na szare chmury i w zamyśleniu zacisnął wargi.
– Powinno przestać padać. Mgła niedługo się rozwieje. – Wskazał wysoki słup skalny, strzegący wejścia do portu. – Niech pan płynie po prawej stronie tej skały. Milę dalej znajdzie pan dobre miejsce do wędkowania. Koło południa wzmaga się wiatr, ale łódź profesora poradzi sobie. – Wyszczerzył w uśmiechu resztki zębów. – Wiem coś o tym. Sam ją budowałem.
– A gdybym popłynął w drugą stronę?
Eric zmarszczył nos.
– Przy gospodarstwie rybnym cuchnie, i w powrotnej drodze można się zmoczyć. Wysokie fale.
Austin podziękował staremu człowiekowi za radę, włożył do łodzi prowiant i sprzęt wędkarski, sprawdził poziom paliwa i wybrał wodę z zęzy. Silnik zaskoczył natychmiast i wkrótce zaczął równo pracować. Austin odcumował, odbił od brzegu i skierował dziób w stronę skały w kształcie komina. Miała sześćdziesiąt metrów wysokości i stała jak latarnia morska u wejścia do portu. Zamiast popłynąć z prawej strony skalnej kolumny, skręcił w lewo. Miał nadzieję, że stary Eric go nie zobaczy.
Wkrótce płynął już wzdłuż wysokich klifów, gdzie tysiące gnieżdżących się tam ptaków morskich szybowały w powietrzu jak niesione wiatrem confetti. Silnik mruczał niczym napojony mlekiem kotek. Morze było lekko rozkołysane, ale dziób łodzi ciął jak nóż grzbiety fal. Austinowi było ciepło i sucho w żółtym sztormiaku i gumiakach, które znalazł w schowku łodzi.
Skalne urwiska ustąpiły i w końcu ląd zszedł do poziomu morza, gdy Austin zbliżył się do starego portu. Nie widział żadnych łodzi. Miejscowi rybacy pracowali gdzie indziej, na bardziej wydajnych łowiskach. Dopiero kiedy okrążył cypel, przekonał się, że nie jest sam.
W małej zatoce pół mili od brzegu stał na kotwicy hiszpański jacht z niebieskim kadłubem, który poprzedniego dnia wchodził do portu. Niski, smukły statek miał ponad sześćdziesiąt metrów długości. Jego linia świadczyła o tym, że jest szybki i komfortowy. Na rufie widniała nazwa “Navarra”. Pokład był pusty. Nikt nie wyszedł, żeby pomachać ręką, jak nakazuje zwyczaj przy spotkaniu dwóch statków, zwłaszcza na takich odludnych wodach. Austin czuł na sobie niewidoczne oczy, obserwujące go zza przyciemnionych szyb, kiedy mijał jacht w drodze do lądu. Przez chmury przeświecało słońce i odbijało się matowo w odległych metalowych dachach, które widział poprzedniego dnia z wysokiego wzgórza.
Od strony budynków pojawił się na niebie punkt. Szybko urósł i okazało się, że jest to czarny, nieoznakowany helikopter. Maszyna zeszła nisko nad łódź. Buczała jak rozdrażniony szerszeń. Zatoczyła dwa kręgi i zawisła w powietrzu kilkaset metrów na wprost Austina. Z kadłuba sterczały wysięgniki z rakietami. Przybywało towarzystwa. Zbliżała się motorówka. Płynęła szybko, wzbijając w górę fontanny piany. Z mniejszej odległości Austin rozpoznał niską cigarette z mocnym silnikiem, ulubiony model przemytników narkotykowych z Florydy.
Ślizgacz zwolnił i przepłynął obok na tyle blisko, że Austin mógł dokładnie zobaczyć trzech mężczyzn na pokładzie. Byli krępi, mieli okrągłe twarze, śniadą cerę i czarne włosy z grzywką nad azjatyckimi oczami. Jeden sterował, dwaj trzymali uniesione karabiny przy ramieniu i przyglądali się Austinowi z niezdrową ciekawością.
Motorówka zatrzymała się. Mężczyzna za kołem sterowym przyłożył do ust elektroniczny megafon. Krzyknął coś, zapewne po farersku. Austin odpowiedział głupkowatym uśmiechem, rozkładając ręce w uniwersalnym geście oznaczającym, że nie rozumie. Sternik ślizgacza spróbował po duńsku, potem po angielsku.
– Teren prywatny! Wstęp wzbroniony!
Austin nadal udawał głupiego i szczerzył zęby. Uniósł wędkę nad głowę i pokazał ją palcem. Ponurzy strzelcy zrobili to samo ze swoimi karabinami. Austin kiwnął głową na znak, że zrozumiał, co chcieli mu przekazać. Odłożył wędkę, pchnął przepustnicę, pomachał przyjaźnie na pożegnanie i skierował łódź do wyjścia z portu.
Po minucie zerknął przez ramię. Cigarette pędziła z powrotem w kierunku lądu. Helikopter również tam się udał, wyprzedzając Ślizgacz. Austin znów minął jacht. Pokład wciąż był pusty. Popłynął dalej wzdłuż wybrzeża do cypla w kształcie papuziego dziobu. Kilka minut później zobaczył Wrota Syreny u podnóża pionowego klifu. Otwór był zaskakująco symetryczny jak na dzieło natury. Miał około sześciu metrów wysokości i niewiele mniej szerokości. Na tle ogromnej, brązowoczarnej ściany skalnej wyglądał jak mysia nora.
Wbrew lirycznej nazwie, Wrota Syreny nie zachęcały do wejścia. Morze było stosunkowo spokojne, ale fale rozbijały się tu o ostre skały. Rozbryzgi strzelały wysoko w powietrze. Woda przed otworem kipiała i wirowała wśród niebezpiecznych, krzyżujących się prądów niczym w gigantycznej pralce. Przez szum morza Austin słyszał głuche zawodzenie, dochodzące z wnętrza groty. Włosy zjeżyły mu się na karku. Ponura pieśń pogrzebowa kojarzyła mu się z jękami żeglarzy, którzy utonęli. Niestety, nie zauważył żadnej syreny.
Zatrzymał łódź w bezpiecznej odległości od otworu. Próba dostania się tam teraz przypominałaby nawlekanie igły w szturchającym się tłumie. Austin spojrzał na zegarek, usadowił się wygodnie i wyjął kanapkę z serem, którą przygotowała mu troskliwa Pia. Kończył śniadanie, gdy wyczuł zmianę stanu morza, jakby król Neptun machnął trójzębem.