– Te ryby go zabiły?!
– Nie ma innego wytłumaczenia. Wtedy chłopaki zaczęli się stąd wynosić. Też bym tak zrobił, gdybym miał swoją łódź. – Neal uśmiechnął się szeroko. – Zabawne, ale jedna z tych rybek to mój bilet na wyjazd stąd.
– Chcę ją zabrać do zbadania – powiedziała Gamay.
– Nie ma sprawy – odrzekł Neal. – Załadujemy ją do skrzyni, jak tylko przestanie być groźna.
Skierował “Tiffany” w stronę lądu. Zanim dobili do brzegu, ryba była prawie martwa, ale rzuciła się jeszcze kilka razy. Bezpieczniej było zostawić ją na razie w ładowni. Neal polecił Troutom pensjonat, gdzie mogli przenocować. Gamay dała mu sto dolarów ekstra i umówili się na następny dzień.
W pensjonacie – wiktoriańskim budynku na obrzeżach miasteczka – przywitało ich serdecznie sympatyczne małżeństwo w średnim wieku. Paul i Gamay wywnioskowali z entuzjazmu gospodarzy na ich widok, że interes nie idzie najlepiej. Pokój był tani i czysty, kolacja obfita. Troutowie dobrze spali i następnego ranka, po solidnym śniadaniu, pojechali na spotkanie z Nealem, żeby zabrać rybę.
Nabrzeże było puste. Co gorsza, nigdzie nie zauważyli Neala ani “Tiffany”. Zapytali o niego w stoczni remontowej, ale nikt go nie widział od poprzedniego dnia, kiedy zapłacił za naprawę silnika. Kilku mężczyzn włóczyło się nad wodą z braku lepszego zajęcia. Żaden nic nie wiedział o Nealu. Pojawił się barman, którego Troutowie poznali poprzedniego dnia. Przyszedł otworzyć restaurację. Zapytali go, czy nie wie, gdzie może być Neal.
– Pewnie jeszcze leczy kaca – odrzekł barman. – Był tu wczoraj wieczorem, miał sto dolców. Większość wydał na stawianie kolejek stałym bywalcom. Wyszedł nieźle nabuzowany. Nie martwiłem się o niego, bo już mu się to zdarzało. Neal łatwiej znajduje drogę po pijaku niż niejeden na trzeźwo. Pożegnał się około jedenastej, potem już go nie widziałem. Mieszka na swojej łodzi. Spał tam nawet wtedy, jak stała w stoczni.
– Nie wie pan, dlaczego w porcie nie ma “Tiffany”? – zapytał Paul.
Barman przyjrzał się nabrzeżu i zaklął pod nosem.
– Cholerny palant. Nie nadawał się wczoraj do pływania łodzią.
– Czy ktoś z wczorajszych gości baru mógłby wiedzieć, gdzie jest Neal?
– Wątpię. Byli bardziej nabuzowani od niego. Tylko jeden nie pił. Fred Grogan. Ale wyszedł przed Nealem.
Trout nadstawił ucha.
– Kto to jest ten Grogan?
– Nieciekawy typ – odparł z pogardą barman. – Mieszka w lesie niedaleko dawnej przetwórni. Jedyny miejscowy facet, którego nowi właściciele nie wywalili z roboty po kupieniu tego interesu. Samotnik. Czasem wpada do miasteczka wielkim czarnym samochodem, jak te, które kręcą się w okolicy przetwórni.
Barman urwał, spojrzał na morze i osłonił ręką oczy. Do portu wpłynęła mała łódź. Zbliżała się do nabrzeża z dużą szybkością.
– To Fitzy. Latarnik. Chyba mu się strasznie spieszy.
Łódka z doczepnym silnikiem dobiła do brzegu i siwobrody mężczyzna rzucił cumę. Był wyraźnie podekscytowany. Nie wysiadając z łodzi, zaczął coś bełkotać.
– Spokojnie, Fitzy – powiedział barman. – Nie rozumiem ani słowa.
Brodacz złapał oddech.
– Dziś w nocy usłyszałem wielki huk. Aż szyby w oknach zadrżały. Pomyślałem, że pewnie odrzutowiec przeleciał nisko. Rano wyszedłem zobaczyć. Wszędzie kawałki drewna. Spójrz na to. – Rozwinął brezent, wyjął poszarpaną deskę i uniósł nad głowę. Widać było wyraźnie napis: “Tiffany”.
Barman zacisnął wargi. Wszedł do restauracji i wezwał policję. Potem zadzwonił jeszcze w kilka miejsc. Zaczęły się zjeżdżać pick-upy i zorganizowano całą flotyllę poszukiwawczą. Kiedy przyjechał szeryf, łodzie z Fitzym na czele były już na morzu. Szef policji porozmawiał z barmanem i wysłuchał jego opowieści. Niektóre łodzie wróciły. Przywiozły następne szczątki “Tiffany”. Ale nikt nie znalazł Neala.
Szeryf zadzwonił do straży przybrzeżnej. Obiecali przysłać helikopter, ale wszyscy byli zgodni co do tego, że Neal po pijanemu wypłynął na przejażdżkę łodzią, zapewne uderzył w skałę w pobliżu portu i utonął. Troutowie nie skomentowali tego wytłumaczenia, ale w drodze powrotnej do pensjonatu Gamay powiedziała:
– Uważam, że Neala zamordowano.
– Chyba nie tylko ja widziałem ślady spalenizny na kawałkach drewna. Jego łódź musiała się zapalić albo po prostu wyleciała w powietrze. Pewnie Neal chwalił się rybą, którą złowił. Dlatego zginął.
W oczach Gamay błysnął gniew.
– O co tu chodzi? Ktoś go zabił z powodu ryby?
– Możliwe.
Pokręciła głową.
– Biedny facet. Nie mogę się pozbyć myśli, że częściowo jesteśmy odpowiedzialni…
– Jedynymi odpowiedzialnymi są jego zabójcy.
– I założę się, że Oceanus maczał w tym palce.
– Jeśli masz rację, my możemy być następni.
– Więc proponuję zabrać graty i wynieść się stąd.
Paul zaparkował wypożyczony samochód przed pensjonatem. Weszli do środka, zapłacili rachunek i zabrali swoje torby podróżne. Właściciele byli wyraźnie zawiedzeni, że Troutowie już ich opuszczają. Chcieli jeszcze porozmawiać, ale Gamay chwyciła Paula za rękaw i pociągnęła do samochodu. Wsiadła i pomachała gospodarzom na pożegnanie.
– Przepraszam, że przerwałam tę imprezę pożegnalną, ale kiedy rozmawialiśmy, przejeżdżał tędy czarny tahoe.
– Wygląda na to, że wilki się zbierają – odrzekł Paul. Skręcił w drogę wylotową z miasteczka i zerknął w lusterko. – Nie mamy jednak ogona.
Spotkali tylko kilka pojazdów, za granicami miasteczka jednopasmowa szosa była pusta. Wiła się przez gęste sosnowe lasy i wznosiła stopniowo na wysoki morski brzeg. Po jednej stronie mieli drzewa, po drugiej głęboką przepaść.
Około trzech kilometrów za miasteczkiem Gamay obejrzała się.
– Aha – powiedziała.
Paul rzucił okiem w lusterko i zobaczył zbliżającego się czarnego tahoe.
– Musieli czekać na bocznej drodze, aż ich miniemy.
Gamay sprawdziła zapięcie pasa.
– Dobra, pokaż im, co potrafisz.
Paul spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Zdajesz sobie sprawę, że jedziemy sześciocylindrowym sedanem rodzinnym o połowę mniejszym i lżejszym od tamtego czarnego potwora za nami?
– Do jasnej cholery, Paul, nie bądź taki dokładny! Wyobraź sobie, że jesteś piratem drogowym z Massachusetts. Po prostu wciśnij gaz do dechy.
– Tak jest, proszę pani – odrzekł pokornie Trout.
Wdepnął pedał do oporu. Samochód przyspieszył do przyzwoitej szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Tahoe z łatwością utrzymywał tę prędkość. Paulowi udało się wycisnąć z silnika jeszcze dziesięć kilometrów, ale ścigający ich samochód zbliżał się.
Zaczęła się seria zakrętów odpowiadających konturom nadbrzeżnych wzgórz. Wypożyczony sedan nie był autem sportowym, jednak na łukach lepiej trzymał się drogi niż wielki tahoe.
Ścigający zostawali w tyle, ale Trout jeszcze się nie cieszył. Nie odrywał wzroku od drogi, mocno trzymał kierownicę i jechał z szybkością zbliżoną do granicy utraty panowania nad samochodem. Wiedział, że wystarczy trochę piasku, kamień lub błąd w ocenie sytuacji, żeby wypadli z zakrętu i zginęli.
Gamay obserwowała tahoe i informowała Paula na bieżąco. Opony sedana piszczały przy każdej zmianie kierunku. Trout kontrolował sytuację. Utrzymywał szybkość stu, stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Wyskoczył na długą prostą idącą w dół i zobaczył coś nieprawdopodobnego.
Zza wielkiego głazu wyjechał czarny tahoe. Paul pomyślał przez moment, że goniący wyprzedzili ich jakimś skrótem.
– Są dwa! – krzyknęła Gamay. – Chcą nas wziąć między siebie.
Tahoe z przodu blokował przejazd. Samochód z tyłu zbliżył się szybko. Paul próbował wyprzedzić pierwszego tahoe, ale ilekroć skręcał na pas ruchu z przeciwnego kierunku, tamten zajeżdżał mu drogę. Zaczął hamować, żeby uniknąć zderzenia. Ścigający ich tahoe uderzył w tylny zderzak sedana, wgniótł go do bagażnika.