Trout gwałtownie skontrował kierownicą i udało mu się uniknąć obrócenia auta. Tahoe znów zaatakował. Rozszedł się zapach benzyny z przedziurawionego zbiornika paliwa. Gdy spróbował zrobić to po raz trzeci, Gamay zdążyła ostrzec Paula.
– W prawo! – krzyknęła.
Paul skręcił w prawo i tahoe tylko drasnął jego zderzak.
– Zrezygnowali – powiedziała Gamay, gdy przeciwnicy przerwali tę zabawę.
– Pewnie nie na długo – odparł Paul.
– Więc trzeba coś zrobić. W wypożyczalni samochodów będą się zastanawiali, dlaczego ich auto ma tylko metr długości. O, cholera, znów nadjeżdża. W lewo!
Trout szarpnął kierownicę. Samochód zjechał na przeciwny pas i Paulowi zjeżyły się włosy na głowie. Szosa ostro skręcała w prawo. Przeciwnicy mogli ich blokować do ostatniej chwili. Tahoe z przodu zasłaniałby łuk drogi. Potem zwolniłby i skręcił, a samochód z tyłu zepchnąłby ich z klifu.
Paul zawołał do Gamay, żeby się mocno trzymała. Zacisnął spocone dłonie na kierownicy. Przestał myśleć o czymkolwiek, zdał się tylko na instynkt i czujnie obserwował widok w lusterku wstecznym.
Samochód z tyłu zaczął przyspieszać. Kiedy był kilkadziesiąt centymetrów od jego bagażnika, Paul szarpnął kierownicę w prawo.
Sedan wpadł na miękkie, piaszczyste pobocze i wjechał na skarpę powyżej szosy, jak samochód wyścigowy na wirażu toru. Przebijał się przez gąszcz krzaków i małych drzew. Gałęzie zgrzytały o karoserię.
Tahoe przemknął z jego lewej strony. Rozległ się przeraźliwy pisk opon i huk. Samochód ścigających przeciwników uderzył w tył pojazdu blokującego przejazd. Oba tahoe sczepiły się zderzakami. Pierwszy próbował skręcić, ale rozpędzona masa drugiego samochodu spychała go z drogi. Złączone pojazdy wystrzeliły z klifu niczym pociski z procy i runęły w głęboką przepaść.
Trout miał swoje problemy. Skarpa skręcała wzdłuż krzywizny szosy, a samochód pędził prosto. Poszybował w powietrzu i Paul stracił nad nim kontrolę. Siła odśrodkowa przycisnęła go do drzwi. Sedan wylądował pod kątem, zawieszenie nie wytrzymało i rozległ się odgłos jak na złomowisku. Paul spróbował zerknąć na żonę, ale eksplodowały poduszki powietrzne i zobaczył tylko biały plastik.
Potem zapadła ciemność.
16
– Witamy z powrotem w Thorshavn, panie Austin – powiedział recepcjonista w hotelu Hania. – Mam nadzieję, że udała się panu wyprawa na ryby.
– Tak, dziękuję. Trafiłem na niezwykłe okazy.
Recepcjonista wręczył Austinowi klucz i kopertę.
– Ten list przyszedł dzisiaj.
Austin otworzył kopertę i przeczytał wiadomość, napisaną starannie na firmowym papierze hotelowym: Jestem w Kopenhadze. Mieszkam w hotelu Palace. Czy zaproszenie na kolację nadal aktualne? Therri.
Austin uśmiechnął się na wspomnienie jej fascynujących oczu i melodyjnego głosu. Musi pamiętać, żeby zagrać na loterii. Chyba zaczyna mu sprzyjać szczęście. Na hotelowej papeterii napisał odpowiedź: Może dziś wieczorem w Tivoli? Złożył kartkę, dał recepcjoniście i poprosił o wysłanie wiadomości.
– Mógłby pan spróbować zarezerwować mi pokój na dziś w hotelu Palace?
– Oczywiście, panie Austin. Przygotuję panu rachunek.
Austin poszedł do swojego pokoju, wziął prysznic i ogolił się. Kiedy wycierał się ręcznikiem, zadzwonił telefon. Recepcjonista zawiadomił, że zrobił rezerwację w Palace i pozwolił sobie anulować wcześniejszą w hotelu przy lotnisku. Austin spakował się i zadzwonił do Jorgensena. Profesor właśnie prowadził wykład, więc Kurt zostawił wiadomość, że chciałby się z nim później spotkać. Przekazał, że leci do Kopenhagi i czeka na odpowiedź w hotelu Palace.
Austin dał recepcjoniście duży napiwek, potem złapał helikopter kursujący wahadłowo między Thorshavn a portem lotniczym Vagar i wsiadł do samolotu Atlantic Airways do Kopenhagi. Po przylocie na miejsce dojechał taksówką lotniskową do Radhuspladen, głównego placu miasta. Minął pomnik Hansa Christiana Andersena i tryskające fontanny i doszedł do okazałego, starego hotelu Palace z widokiem na ruchliwy plac. Czekały na niego dwie wiadomości. Jedna była od Therri: Tivoli to jest to! Do zobaczenia o szóstej. Drugą zostawił profesor Jorgensen. Przekazał, że będzie całe popołudnie w swojej pracowni.
Austin wrzucił swój worek marynarski do pokoju i zadzwonił do profesora, że już jedzie. Kiedy wychodził z hotelu, przyszło mu do głowy, że golf i dżinsy nie są odpowiednie na wieczorną randkę z piękną kobietą. Wstąpił do sklepu z męską odzieżą w pasażu handlowym i z pomocą doświadczonego sprzedawcy szybko wybrał to, czego potrzebował.
Z głównego placu miasta dojechał taksówką do kampusu Uniwersytetu Kopenhaskiego. Pracownia Biologii Morskiej należała do Instytutu Zoologii. Dwupoziomowy budynek z cegły otaczały trawniki. W klitce profesora z braku miejsca stało tylko biurko z komputerem i dwa krzesła. Wszędzie piętrzyły się stosy papierów, na ścianach wisiały mapy morskie i wykresy.
– Przepraszam za bałagan – powiedział Jorgensen. – Mam gabinet w campusie w Helsingor. Z tego pokoiku korzystam tylko wtedy, kiedy prowadzę tutaj wykłady. – Uprzątnął krzesło, żeby Austin mógł usiąść. Nie bardzo wiedząc, co zrobić z trzymanymi w ręku dokumentami, w końcu położył je na biurku na chwiejącym się niebezpiecznie stosie innych papierów. Wyszczerzył w uśmiechu duże zęby. – Cieszę się, że znów pana widzę, Kurt. Wspaniale, że udało się panu wpaść do naszego pięknego miasta.
– Zawsze z przyjemnością odwiedzam Kopenhagę. Niestety, jutro mam samolot do Stanów, więc będę tu tylko jedną noc.
– Lepsze to niż nic – odrzekł profesor, sadowiąc się za biurkiem. – Miał pan jakieś dalsze wiadomości od tamtej pięknej kobiety, prawniczki, z którą był pan na kawie w Thorshavn?
– Therri Weld? Jestem z nią dziś umówiony na kolację.
– Szczęściarz z pana! Na pewno będzie atrakcyjniejszym towarzystwem niż ja – zachichotał Jorgensen. – Podobało się panu Skaalshavn?
– Skaalshavn to zaskakujące miejsce. Dziękuję, że pozwolił mi pan skorzystać z domku i łodzi.
– Cała przyjemność po mojej stronie. To fascynujący kraj, prawda?
Austin przytaknął.
– Skoro mowa o Skaalshavn, ciekaw jestem, co wykazały pańskie testy laboratoryjne.
Profesor poszperał w wysokiej stercie papierów na biurku. Jakimś cudem udało mu się znaleźć właściwy dokument. Zdjął okulary i włożył inne.
– Nie wiem, czy orientuje się pan, czym się głównie zajmuję. Specjalizuję się w badaniach wpływu niedoboru tlenu i zmiany temperatury na populację ryb. Nie uważam się za eksperta w każdej dziedzinie, skonsultowałem moje wnioski z kolegami pracującymi nad wirusami bakteryjnymi. Zbadaliśmy wiele próbek wody i ryb z różnych miejsc wokół hodowli Oceanusa w poszukiwaniu śladów anomalii. Nic nie znaleźliśmy.
– A co z pańską pierwotną teorią, że w wodzie mogą być ślady chemikaliów?
– Nie ma żadnych. Oceanus nie przesadza, chwaląc się, że jego system filtracyjny to cud techniki. Woda jest absolutnie czysta. Inne hodowle ryb, które sprawdzałem, zanieczyszczają środowisko odpadami karmy. Krótko mówiąc, nie znalazłem nic, co mogłoby szkodzić rybom wokół Skaalshavn.
– Więc dlaczego ich ubywa?
Jorgensen zsunął okulary na czoło.
– Mogą być inne przyczyny, których nie badaliśmy. Drapieżniki, degradacja środowiska, brak pożywienia.
– Wykluczył pan całkowicie winę hodowli?
– Nie, dlatego znów wybieram się do Skaalshavn, żeby zrobić więcej testów.
– Z tym może być problem – odparł Austin i opowiedział profesorowi w dużym skrócie o swojej wyprawie do hodowli ryb, która omal nie skończyła się tragicznie. – Chciałbym panu zapłacić za zniszczoną łódź.
Jorgensen był oszołomiony.