Dużą część trawnika odgrodzono żółtymi taśmami policyjnymi i oświetlono mocnymi reflektorami. Wewnątrz zrobiono czworokąt z pomarańczowych słupków. Wzdłuż taśm zebrały się setki gości w strojach wieczorowych i przechodniów, zwabionych światłami i tłumem. Widać było mundury Narodowej Służby Parkowej. Z drugiej strony toru wyścigowego, gdzie stało rzędem kilka ciężarówek, dochodziła wrzawa jak podczas karmienia psów. Potem podekscytowane okrzyki i szczekanie zagłuszył męski głos, płynący z głośników.
– Panie i panowie, witamy na wystawie Mieszkańcy mroźnej północy. Za chwilę zobaczą państwo najbardziej ekscytującą część dzisiejszego pokazu – zawody psich zaprzęgów. To więcej niż wyścig. Zawodnicy z dwóch różnych wspólnot Innuitów w Kanadzie zademonstrują umiejętności potrzebne do przetrwania w Arktyce. Myśliwy musi dogonić zwierzynę i celnie rzucić harpunem. Jak państwo wiedzą, o tej porze roku nie mamy w Waszyngtonie zbyt dużych opadów śniegu. – Konferansjer urwał, żeby przeczekać śmiechy. – Toteż sanie, zamiast płóz, będą miały koła. Dobrej zabawy!
Wokół ciężarówek pojawiły się jakieś postacie. Podzieliły się na dwie grupy. Każda pchała sanie ku otwartej przestrzeni wewnątrz odgrodzonego terenu. Jeden pojazd był jasnoniebieski, drugi jaskrawoczerwony. Ustawiono je obok siebie na linii startu. Z przyczep przyprowadzono psy podobne do wilków i zapięto im uprząż.
Podniecone perspektywą biegu zwierzęta ożywiły się jeszcze bardziej. Szczekały coraz głośniej i szarpały się niecierpliwie. W każdym zaprzęgu było dziewięć psów: cztery pary i jeden przewodnik. Razem miały zdumiewającą siłę. Mimo wciśniętych hamulców, obsługa nie mogła utrzymać sań w miejscu.
Dwaj zawodnicy odłączyli się od innych i wsiedli do sań. Sekundę później rozległ się huk pistoletu startowego. Woźnice krzyknęli komendy, psy wbiły łapy w ziemię i oba pojazdy wystrzeliły do przodu niczym rakiety. Zwierzęta natychmiast przeszły do pełnego biegu. Zawodnicy, niepewni przyczepności trawiastej nawierzchni, trochę zwolnili przed pierwszym zakrętem. Sanie wpadły w lekki poślizg i wyszły z łuku obok siebie. Jednocześnie weszły w drugi zakręt i pokonały go bez problemów.
Z pełną szybkością zbliżały się do miejsca, gdzie za żółtą taśmą stali Austin, Therri i Ben. Zawodnicy popędzali psy głośnymi cmoknięciami. Z powodu ciepłego wieczoru nie byli ubrani w futrzane parki z kapturami. Mieli na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ich nagie torsy lśniły od potu.
Stalowe sanie miały konstrukcję rurową. Między czterema gumowymi kołami samolotowymi znajdowała się platforma z metalowej siatki o długości około dwóch metrów i szerokości jednego metra. Z przodu umieszczono małą, okrągłą kierownicę. Zawodnicy stali na wąskich stopniach, wystających z obu stron platformy głównej. Pochylali się nad kierownicami, żeby zmniejszyć opór powietrza i obniżyć środek ciężkości pojazdów. Ich twarze rozmazywały się w pędzie, gdy z szumem opon mijali widzów.
Sanie nadal pędziły równo, kiedy weszły w trzeci łuk. Czerwone jechały po wewnętrznej. Zawodnik tak ostro ściął zakręt, że dwa koła oderwały się od ziemi. Umiejętnie skontrował przechył ciężarem ciała i muśnięciem hamulca. Zawodnik w niebieskich saniach wykorzystał błąd przeciwnika. Po mistrzowsku zacieśnił łuk i wyszedł na prostą ćwierć długości pojazdu przed rywalem.
Rozgorączkowany tłum zupełnie oszalał, gdy niebieskie sanie zwiększyły przewagę do połowy długości. Za chwilę mogły wysunąć się przed czerwone, zablokować je i kontrolować wyścig. Niebieski zawodnik ciągle zerkał przez ramię i szukał okazji. Znalazł ją na czwartym, ostatnim zakręcie.
Prowadzący pojazd wszedł w łuk po zewnętrznej. Miał optymalną szybkość i pusty tor do wyprzedzenia przeciwnika. Ale czerwone sanie nagle skręciły w prawo i zawadziły przednim kołem o lewą tylną oponę niebieskich. Lidera wyścigu zarzuciło od uderzenia. Psy wyczuły zbliżające się trzaśniecie bata i zaczęły mocniej ciągnąć, żeby wyrównać tor jazdy. Jednak siła odśrodkowa działająca na lekkie sanie okazała się zbyt duża.
Niebieski pojazd jechał przez chwilę na dwóch kołach i przewrócił się. Woźnica poszybował w powietrzu jak cyrkowiec wystrzelony z armaty. Wylądował ciężko na trawie, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał. Psy pędziły dalej, wlokąc leżące na boku sanie. W końcu zatrzymały się i zaczęły ze sobą walczyć. Obsługa zanurkowała pod żółtymi taśmami i pobiegła do zwierząt, żeby je uspokoić. Część ekipy zajęła się leżącym zawodnikiem.
Woźnica czerwonego pojazdu nie zwalniał, choć już wygrał wyścig. Minął linię mety z pełną szybkością i dopiero wtedy przyhamował. Zeskoczył w biegu z sań i chwycił harpun stojący w beczce. Nie celując, rzucił nim w tarczę łuczniczą obok toru i trafił w dziesiątkę. Potem wyszarpnął zza pasa toporek i cisnął w cel. Znów dziesiątka.
Uniósł do góry pięści i wydał mrożący krew w żyłach okrzyk zwycięstwa. Ruszył dumnie wzdłuż toru wyścigowego, wykrzywiając w uśmiechu szerokie usta. Jego twarz przypominała latarnię zrobioną z wydrążonej dyni, imitującej ludzką głowę. Arogancka postawa nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że kolizja na torze nie była przypadkowa. Z zaszokowanego tłumu dobiegł pojedynczy gwizd, po chwili dołączyły inne. Widzowie gniewnym chórem wyrażali dezaprobatę dla taktyki zwycięzcy. Rozczarowani wyścigiem goście zaczęli wracać do muzeum.
Zawodnik gestykulował do rozchodzących się widzów, jakby zachęcał ich do podejścia bliżej. Przyglądał się tłumowi w poszukiwaniu kogoś, kto będzie na tyle odważny lub głupi, by stawić mu czoło. W końcu jego wzrok padł na Austina. Ciemne oczy zwęziły się. Austin stężał. Zaledwie kilka metrów od niego stał człowiek, który zranił go nożem i wrzucił granat do jego łodzi u Wrót Syreny. Rozpoznałby go po nienawiści płonącej w dzikich oczach, nawet bez pionowych tatuaży na policzkach i bezkształtnego kawałka mięsa w miejscu zmiażdżonego nosa.
Grube wargi wymówiły bezgłośnie: “Austin”.
Kurt był zdumiony, że tamten zna jego nazwisko, ale ukrył zaskoczenie.
– Dawno nie widzieliśmy się, Nanook – powiedział najbardziej drwiącym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Wisisz mi za operację plastyczną, którą zrobiłem na twojej przystojnej buźce.
Woźnica podszedł tak blisko, że rozdzielała ich tylko żółta taśma. Austin poczuł jego cuchnący oddech.
– Nazywam się Umealiq – odparł. – Chcę, żebyś wołał moje imię, kiedy będziesz błagał o litość.
– Nie dziwię ci się, że jesteś niezadowolony z nowego nosa – odrzekł spokojnie Austin. – Nie dałeś mi nad nim popracować. Zapłać mi za rozwaloną łódź i będzie po sprawie.
– Jedyną zapłatą, jaką dostaniesz, będzie śmierć – warknął tamten. Grube palce sięgnęły do pasa i zaczęły wyciągać z pochwy kościany nóż. Choć większość widzów już się rozeszła, w pobliżu kręciły się jeszcze grupki ludzi. Austin wyczuwał, że mimo ich obecności nie jest bezpieczny. Ten człowiek nie zawaha się go zabić nawet przy świadkach. Zacisnął prawą pięść, gotów walnąć w zmiażdżony nos, by zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu.
Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na woźnicę rzucił się Ben Nighthawk. Indianin był za lekki i zaatakował zbyt niezdarnie, żeby zrobić mu krzywdę. Krępy woźnica stęknął i zachwiał się lekko, ale utrzymał się na nogach i powalił Nighthawka potężnym ciosem.
Znów sięgnął po nóż, dał krok naprzód, ale nagle znieruchomiał. Przez Mall szedł woźnica niebieskich sań w towarzystwie swojej rozwścieczonej ekipy. Miał brudną, zakrwawioną twarz. Umealiq odwrócił się do nadchodzących. Wymienili kilka gwałtownych zdań, najwyraźniej na temat wyścigu. Woźnica czerwonych sań zerknął wściekle przez ramię na Austina i odszedł w kierunku ciężarówek.