Austin przyjrzał się ziarnistej, czarno-białej fotografii w książce. Barker miał na sobie strój eskimoski i trudno było rozpoznać jego rysy. Twarz kapitana otaczał kaptur futrzanej parki, oczy chroniły kościane gogle z poziomymi szczelinami. Podbródek pokrywała siwa szczecina.
– Ciekawe okulary – zauważył Austin.
– Przeciwsłoneczne. Innuici bali się oślepnąć od bieli śniegu. Barker miał zapewne bardzo wrażliwe oczy. Jego rodzinę prześladował albinizm. Podobno dlatego spędził tyle zim na północy, ponieważ unikał słońca.
Gleason wyjaśnił, że w 1871 roku statek Barkera, “Orient”, rozbił się. Ocalał tylko kapitan.
– Krajowcy uratowali mu życie i spędził zimę w eskimoskiej osadzie. Wspomina, jak żona wodza ściągnęła mu buty i rozgrzała jego zmarznięte stopy ciepłem swojego nagiego łona.
– Znam gorsze sposoby rozgrzewania. Co ma z tym wspólnego plemię Kiolya?
– To oni go uratowali.
– Nie pasuje mi to do ich krwiożerczości, o której pan mówił. Spodziewałbym się raczej, że zabiją obcego.
– Normalnie tak by było, ale niech pan nie zapomina, że Barker różnił się wyglądem od innych wielorybników. Miał białe włosy, bladą skórę i jasne oczy. Pewnie wzięli go za boga śniegu.
– Może za Toonooka.
– Wszystko jest możliwe. Barker pomija niektóre szczegóły. Społeczność kwakierska w New Bedford nie zaaprobowałaby tego, że ktoś z jej członków udawał jakiegoś boga. Ale to przeżycie zmieniło go.
– W jakim sensie?
– Stał się zagorzałym obrońcą morsów. Po powrocie do domu namawiał swoich kolegów wielorybników do zaprzestania rzezi tych stworzeń. Kiolya opanowywali tereny łowieckie niczym gangi uliczne, kontrolujące w miastach handel narkotykami. Zabierali pokonanym nawet kobiety i narzędzia. Inne plemiona Innuitów głodowały, dopóki nie zjednoczyły się i nie przepędziły Kiolya. Barker miał dług wdzięczności wobec Kiolya i myślał, że po zaprzestaniu polowań na morsy plemię zrezygnuje ze swoich bandyckich zwyczajów.
– Miał rację?
– Moim zdaniem, był naiwny. Wątpię, żeby cokolwiek mogło ich zmienić. Chyba tylko użycie siły.
Austin zastanowił się. Jako miłośnik filozofii, wierzył w teorię, że przeszłość to teraźniejszość. Kiolya mogli być kluczem do rozwiązania zagadki Oceanusa.
– Gdzie mógłbym się dowiedzieć czegoś więcej o tym plemieniu?
– Pewnie w kartotece aresztowanych policji kanadyjskiej. Nie ma zbyt wielu informacji z okresu między rozproszeniem Kiolya i dniem dzisiejszym, ale znalazłem pewną niesamowitą historię, która zdaje się potwierdzać to, co powiedziałem wcześniej o bogu śniegu. – Gleason poszperał w szafce na akta i wyjął wycinek z “New York Timesa” z 1935 roku. Przechowywał go w plastikowej kopercie. Doniesienie prasowe pochodziło znad Zatoki Hudsona. Austin przeczytał:
Historia badań Arktyki wzbogaciła się o kolejną zagadkę, gdy na wpół obłąkany Niemiec wypełzł z tundry, twierdząc, że jest jedynym ocalałym z katastrofy statku powietrznego. Władze kanadyjskie poinformowały nas, że Niemca, podającego się za Gerhardta Heinza, przyprowadzili Eskimosi, którzy najwyraźniej go uratowali. Odwiedziliśmy pana Heinza w szpitalu, gdzie wkrótce zmarł. Podczas wywiadu powiedział nam:
“Brałem udział w tajnej wyprawie na biegun północny ku chwale Vaterlandu. Wylądowaliśmy na biegunie, ale w drodze powrotnej zauważyliśmy wrak statku, zamarznięty w lodzie. Nasz kapitan uparł się, żeby wylądować na powłoce lodowej i zbadać to. Statek był prawdziwym antykiem, miał zapewne setki lat. Wyjęliśmy zamrożone ciało i umieściliśmy w chłodni naszego sterowca wraz z kilkoma niezwykłymi przedmiotami. Po wystartowaniu i przebyciu pewnego dystansu pojawiły się problemy techniczne i znów musieliśmy lądować. Nasi ludzie postanowili przeprawić się pieszo przez lód, ale ja zostałem na straży zeppelina. Byłem bliski śmierci, gdy znaleźli mnie krajowcy”.
Pan Heinz powiedział, że krajowcy nie mówili po angielsku, ale dowiedział się, że nazywali się Kiolya. Myśleli, że jest bogiem przybyłym z nieba. Kiedy poprosił językiem migowym, żeby zabrali go do najbliższej osady, zgodzili się.
Władze niemieckie, z którymi skontaktowaliśmy się, nie znają pana Heinza i nic nie wiedzą o podróży sterowcem do bieguna północnego.
Austin poprosił Gleasona o zrobienie kopii artykułu i podziękował za poświęcenie mu czasu.
– Przykro mi z powodu wystawy – dodał przy wyjściu.
Gleason pokręcił głową.
– Po prostu mnie zamurowało, gdy tak nagle się zwinęli. A przy okazji, słyszał pan o senatorze Grahamie? Następne nieszczęście. To jeden z naszych największych sprzymierzeńców.
– Chyba widziałem go tu wczoraj – odrzekł Austin.
– Na pewno. Kiedy wracał do siebie do Wirginii, jakaś ciężarówka zepchnęła go z drogi. Jest w stanie krytycznym. Sprawca uciekł. Mam nadzieję, że to nieprawda, że nieszczęścia chodzą trójkami.
– Może być prostsze wytłumaczenie pańskiego pecha – odparł Austin.
– Tak? Jakie?
Austin wskazał niebo i z całą powagą odrzekł:
– Toonook.
27
St. Julien Perlmutter wszedł do swojego przestronnego, przerobionego z wozowni domu w Georgetown i spojrzał z lubością na setki starych i nowych książek. Wylewały się z przeciążonych półek pod ścianami niczym rozległa rzeka słów, której odnogi sięgały do każdego pokoju.
Zwykły śmiertelnik uciekłby na widok tego bałaganu, jednak Perlmutter uśmiechał się błogo, pieszcząc wzrokiem stosy tomów. Mógł wyrecytować tytuły, nawet zacytować całe strony ze swojej kolekcji, którą powszechnie uznawano za najbardziej kompletną bibliotekę marynistyczną.
Perlmutter umierał z głodu po rygorach lotu transatlantyckiego. Nie miał problemu z pomieszczeniem swojego wielkiego cielska w samolocie: po prostu zarezerwował dwa miejsca. Ale nawet w pierwszej klasie oferta kulinarna była, według jego standardów, odpowiednikiem kościelnej zupki dla bezdomnych. Skierował się do kuchni niczym rakieta i z zadowoleniem stwierdził, że gospodyni zrobiła zakupy zgodnie z jego instrukcjami.
Mimo wczesnej pory, pochłaniał wkrótce faszerowaną jagnięcinę po prowansalsku z ziemniakami przyprawionymi tymiankiem i popijał bordeaux. Kiedy wycierał serwetką usta i siwą brodę, zadzwonił telefon.
– Kurt! – wykrzyknął Perlmutter na dźwięk znajomego głosu w słuchawce. – Skąd, u diabła, wiedziałeś, że wróciłem?
– CNN podała, że we Włoszech zabrakło makaronu. Domyśliłem się, że wrócisz do domu, żeby się porządnie najeść.
– Nie – zagrzmiał Perlmutter. – Wróciłem dlatego, że brakowało mi telefonicznych drwin impertynenckich gówniarzy.
– Jesteś w świetnej formie, St. Julien. Musiałeś mieć udaną podróż.
– Owszem. I rzeczywiście czuję się tak, jakbym zjadł cały makaron we Włoszech. Ale dobrze być z powrotem na swoich śmieciach.
– Jestem ciekaw, co dla mnie ustaliłeś.
– Miałem zadzwonić do ciebie później. Znalazłem fascynujący materiał. Możesz wpaść? Zaparzę kawę i pogadamy.
– Będę za pięć minut. Tak się składa, że właśnie przejeżdżam przez Georgetown.
Po przyjeździe Austina Perlmutter postawił na stole dwie wielkie filiżanki kawy z mlekiem. Odsunął na bok stertę książek, żeby zwolnić fotel dla gościa, potem drugi stos, by zrobić miejsce na dużej sofie dla swojego szerokiego siedzenia.
– Przechodząc do rzeczy… – powiedział. – Po twoim telefonie do Florencji porozmawiałem o relikwiach Rolanda z moim gospodarzem, seniorem Noccim. Przypomniał sobie wzmiankę historyczną w liście do papieża z rodu Medyceuszy, napisanym przez niejakiego Martineza, fanatycznego zwolennika inkwizycji hiszpańskiej i zagorzałego wroga Basków. Pan Nocci skontaktował mnie z zastępczynią kustosza Biblioteki Laurenziana. Wygrzebała manuskrypt, w którym Martinez wyraża się z nienawiścią o Diego Aguirrezie.