Rysy Barkera stężały, ton jego słów stał się opryskliwy,
– Firmowa prawniczka ma cięty język! Szkoda, że nie było pani wówczas, kiedy Kiolya umierali z głodu, bo biali ludzie dziesiątkowali morsy. Albo kiedy plemię, zmuszone siłą do opuszczenia swoich tradycyjnych terenów łowieckich, rozproszyło się po Kanadzie i trafiło do miast z dala od swoich rodzinnych stron.
– Nie daje to panu prawa do zabijania ludzi ani robienia szkód w morzach dla własnego zysku! – odparowała z furią Therri. – Może pan terroryzować garstkę biednych Indian i wyżywać się na nas, ale będzie pan musiał zmierzyć się z NUMA.
– Banda dziwaków admirała Sandeckera nie spędza mi snu z powiek.
– A Kurt Austin? – zapytał Ryan.
– Wiem o nim wszystko. To niebezpieczny typ, ale NUMA uważa SOS za organizację wyjętą spod prawa. Pan i pańscy przyjaciele jesteście tutaj sami. Nikt was nie będzie ratował. – Wytatuowany człowiek Barkera powiedział coś w języku Kiolya. – Umealiq przypomniał mi właśnie, że chcecie zobaczyć nasze kochane zwierzątka.
Barker ruszył przodem. Otworzył boczne drzwi. Po chwili znaleźli się w budynku, gdzie SOS podłożyła ładunki wybuchowe. Jednak tym razem wnętrze było jasno oświetlone.
Barker zatrzymał się przy jednym z akwariów. Ryba w środku miała niemal trzy metry długości. Przekrzywił głowę jak artysta malarz, patrzący na swoje płótno.
– Większość moich wczesnych eksperymentów robiłem na łososiach – wyjaśnił. – Tworzenie takich olbrzymów, jak ten, było stosunkowo łatwe. Choć ostatnio wyhodowałem prawie dwudziestotrzykilogramową sardynkę, która przeżyła kilka miesięcy.
Podszedł do następnego akwarium. Na widok stworzenia wewnątrz Therri wstrzymała oddech. Łosoś był o połowę mniejszy od poprzedniego, ale miał dwie identyczne głowy.
– Ten mi nie wyszedł tak, jak planowałem. Ale musicie przyznać, że jest interesujący.
Ryba w trzecim akwarium była jeszcze bardziej zdeformowana. Jej ciało pokrywały okrągłe guzy, przypominające otoczaki. Wyglądała odrażająco.
W kolejnym akwarium pływała ryba z wystającymi, wyłupiastymi oczami. Takie same deformacje powtarzały się u innych gatunków – dorsza, łupacza i śledzia.
– Ohydne – powiedział Ryan.
– Rzecz gustu. – Barker przystanął przed akwarium z półtorametrową, srebrzystobiałą rybą. – To wczesny prototyp, który opracowałem, zanim odkryłem, że agresja i wielkość wymykają się spod kontroli w czasie eksperymentów. Wypuściłem kilka na wolność, żeby zobaczyć, co się stanie. Niestety po wytrzebieniu lokalnych gatunków moje ryby zaczęły pożerać się nawzajem.
– To potwory – odrzekł Ryan. – Dlaczego pozwala im pan żyć?
– Współczuje pan rybom? Przesada, nawet jak na SOS. Opowiem panu o tym osobniku. Jest bardzo przydatny. Wrzuciliśmy do akwarium ciała Indianina i pańskiego przyjaciela. Błyskawicznie oczyścił je do kości. Kazaliśmy reszcie wieśniaków patrzeć na to i od tamtej pory nie mamy z nimi żadnych kłopotów.
Ryan stracił panowanie nad sobą i rzucił się na Barkera. Zaciskał palce na jego szyi, gdy szef strażników wyrwał karabin jednemu ze swoich ludzi i uderzył Ryana kolbą w głowę. Na Therri prysnęła krew, Ryan osunął się na podłogę.
Therri poczuła ucisk w żołądku, kiedy zrozumiała powód strachu w oczach Jesse’a Nighthawka. Usłyszała słowa Barkera:
– Skoro pan Ryan i jego towarzysze tak się przejmują losem swoich pływających przyjaciół, to może zorganizujemy dla nich kolację?
Strażnicy zbliżyli się.
34
Eurocopter z Austinem, Zavalą, Benem Nighthawkiem i dwoma Baskami uniósł się z pokładu “Navarry” i zatoczył nad jachtem szeroki krąg. Kilka minut później do krążącej maszyny dołączyła sea cobra. Oba helikoptery poleciały obok siebie ku zachodzącemu słońcu,
Austin siedział obok pilota. Przyglądał się groźnej sylwetce sea cobry, lecącej niedaleko eurocoptera. Uzbrojenie śmigłowca bojowego wystarczyłoby do zrównania z ziemią małego miasta. Jednak Austin nie miał złudzeń, że Oceanus będzie łatwym przeciwnikiem.
Helikoptery utrzymywały prędkość stu dwudziestu pięciu węzłów. Wkrótce minęły skalistą linię brzegową, zostawiając z tyłu morze. Leciały obok siebie nad gęstym, jodłowym lasem, trzymając się blisko wierzchołków drzew w nadziei, że unikną wykrycia. Austin sprawdził swój rewolwer, a potem wyciągnął się w fotelu, zamknął oczy i jeszcze raz przemyślał plan działania.
Zavala czasem żartobliwie zarzucał Austinowi, że przed każdą akcją przygotowuje się na najgorsze. Było w tym trochę prawdy. Austin wiedział, że nie wszystko można zaplanować. Wychował się na wodzie i korzystał ze swoich morskich doświadczeń. Każda operacja przypominała wpłynięcie łodzią w strefę sztormu. Nie można sobie pozwolić na żaden błąd. Dobry żeglarz ma wyklarowane liny i czerpak do wylewania wody pod ręką.
Austin trzymał się zasady, żeby nie komplikować sytuacji. Jego głównym celem było bezpieczne uwolnienie rodziny i przyjaciół Bena. Sea cobra nie mogła po prostu zejść w dół i rozwalić wszystkiego w polu widzenia. Wiedział, że nie istnieje coś takiego, jak atak z chirurgiczną precyzją. Uzbrojenie śmigłowca bojowego musiało być użyte w sposób rozsądny, co oznaczało ograniczenie jego możliwości. Zmarszczył brwi. Zastanawiał się, w co go wpakował ten fanatyczny idiota, Marcus Ryan. Nie chciał, żeby sympatia do Therri Weld utrudniała mu ocenę sytuacji.
Silnik eurocoptera zmienił ton. Śmigłowiec wytracił szybkość i zawisnął nad lasem. Ben, który siedział za Austinem z Zavalą i braćmi Aguirrez, dał znak pilotowi, żeby wylądował. Pilot przecząco pokręcił głową, ponieważ uważał, że jest to zbyt ryzykowne.
Pablo wyjrzał przez szybę.
– Ufasz Indianinowi?
Austin sprawdził strefę lądowania. Widoczność była ograniczona. W niskim słońcu widział tylko ciemną zieleń.
– To jego kraj, nie mój.
Pablo skinął głową i warknął do pilota coś po hiszpańsku. Pilot zawiadomił przez radio drugi helikopter, że zamierza lądować. Sea cobra odłączyła się od eurocoptera i przeleciała tam i z powrotem nad drzewami, sprawdzając detektorami podczerwieni, czy w okolicy nie czają się ludzie. Nic nie wykryła i dała zezwolenie na lądowanie.
Eurocopter opuścił się w las. Wszyscy z wyjątkiem Bena czekali, że lada chwila rozbije się o pnie drzew. Ale rozległ się tylko trzask cienkich gałęzi i ciche, głuche uderzenie, gdy płozy dotknęły ziemi. Ben wypatrzył z powietrza to, czego nie dostrzegli inni: polanę w gęstym lesie, zarośniętą bujnymi krzakami. Sea cobra usiadła kawałek dalej.
Austin odetchnął z ulgą i razem z Zavalą wyskoczyli z helikoptera. Bracia Aguirrez byli tuż za nimi. Przykucnęli z bronią gotową do strzału. Rotory przestały się obracać i zapadła kompletna cisza.
– Nikogo tu nie ma – powiedział Ben. – Nikt tutaj nie przychodzi od czasu, kiedy byłem dzieckiem. Tam jest rzeka. – Wskazał jakieś walące się budynki, ledwo widoczne w mroku. – To szałas i tartak. Pechowe miejsce. Ojciec opowiadał, że było tu mnóstwo wypadków. Drwale zbudowali w dole rzeki nowy obóz. Stamtąd mogli szybciej spławiać drewno.
Austina bardziej interesowała teraźniejszość.
– Ściemnia się. Czas ruszać.
Założyli plecaki i podzielili się na dwie grupy. Austin, Zavala, Nighthawk i bracia Aguirrez mieli być drużyną szturmową. Muskularni Baskowie poruszali się z pewnością siebie, która sugerowała, że są obeznani z tajnymi operacjami.
Dwaj dobrze uzbrojeni piloci mieli czekać na wezwanie jako wsparcie. Ben pierwszy zagłębił się w las. Pod drzewami zmrok natychmiast zamienił się w noc. Każdy z mężczyzn miał małą latarkę halogenową. Świecili sobie pod nogi i trzymali się za Benem, który przemykał między drzewami bezszelestnie jak leśny duch. Przez kilka kilometrów poruszali się truchtem. Miękki dywan z igieł sosnowych tłumił odgłos ich kroków. W końcu Ben kazał się im zatrzymać. Przystanęli w ciemności. Sapali z wysiłku, po twarzach spływał im pot.