Выбрать главу

Właśnie na taką reakcję liczył Diego. Starał się odciąć im drogę ucieczki do lasu. W efekcie ochroniarze ukryli się w budynku. Wiedział, że niedługo wyłonią się z hangaru innymi wyjściami, rozbiegną wśród drzew i spróbują go oskrzydlić. Kiedy jednak ostatni z nich zniknął wewnątrz kopuły i plac opustoszał, Diego popędził z powrotem na brzeg jeziora.

Ryan i reszta czekali na niego, zaalarmowani strzelaniną. Na widok Diego Ryan wręczył Benowi koniec linki.

– Chcesz mieć ten zaszczyt?

Ben wziął linkę.

– Dzięki. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.

Ryan odwrócił się do pozostałych.

– Kiedy Ben pociągnie za linkę, dajecie nura do wody i trzymacie głowy pod powierzchnią, dopóki możecie. Dobra, Ben. Szarp!

Ben mocno pociągnął linkę, potem wypuścił ją z ręki i wskoczył z innymi do jeziora. Nabrali powietrza i schowali się pod wodą. Nic się nie stało. Ryan wynurzył głowę i zaklął. Wyszedł na brzeg, podniósł koniec linki i szarpnął. Odskoczyła z powrotem, jakby zaczepiła o gałąź.

– Coś ją musi trzymać – zawołał do pozostałych. – Sprawdzę to.

Ruszył w głąb lądu.

Jeden ze strażników zauważył Diego biegnącego do jeziora i postanowił to zbadać. Natrafił na linkę i trzymał ją w ręku, gdy zobaczył Ryana. Ryan szedł nisko schylony, wpatrując się w linkę. Nie zauważył wycelowanej w siebie lufy. Poczuł trafienie w ramię jak cios gorącym żelazem. Opadł na kolana.

Strażnik nie zdążył strzelić drugi raz. Seria z broni Diego, który poszedł za Ryanem, podziurawiła mu pierś. Pociski odrzuciły go do tyłu, ale jego palce zacisnęły się w śmiertelnym skurczu na lince. Padając, pociągnął ją swoim ciężarem. Mimo bólu w głowie Ryana zadźwięczał alarm. Spróbował wstać, ale nogi miał jak z gumy. Nagle poczuł, jak podnoszą go silne ręce i kierują z powrotem w stronę jeziora. Byli niemal na skraju wody, gdy jezioro rozbłysło, jakby ktoś spryskał powierzchnię farbą fosforescencyjną.

Pociągnięta przez padającego strażnika linka wyrwała zawleczki z granatów. Dźwignie odskoczyły i uruchomiły zapalniki. Sześć sekund później granaty zdetonowały. Zapalił się wodór w rurach. Płonący gaz błyskawicznie przebył krótką drogę do wylotów rur i wystrzelił jak z miotaczy ognia. Płomienie dosięgnęły niewidocznej chmury wodoru, wiszącej pod kopułą.

Hangar sterowca stał się piekłem dla kiolyańskich strażników. Nasycone wodorem, gorące powietrze eksplodowało wewnątrz kopuły, paląc ciała. Biały żar był uwięziony w hangarze tylko przez kilka sekund, dopóki nie stopiły się ściany z grubego plastiku. Ryan i Diego zdążyli jednak dotrzeć do wody i zanurzyć się, zanim kopuła eksplodowała i płomienie ogarnęły otaczający ją las i budynki. Wokół rozeszła się fala gorąca.

Osłabiony postrzałem Ryan zdołał zaczerpnąć niewiele powietrza przed schowaniem się pod wodą. Zobaczył rozblask na jeziorze i usłyszał przytłumiony grzmot. Został pod powierzchnią dopóki mógł, potem wynurzył głowę. Oczy piekły go od gęstego dymu z płonącego lasu, ale nie zwracał uwagi na ból. Patrzył ze zgrozą na grzyb unoszący się wysoko pod niebo w miejscu, gdzie ostatnio widział kopułę. Pożar “Hindenburga” wyglądał przy tym jak płomień świecy.

Ben, Mercer i Diego wystawili głowy z wody niczym wydry łapiące oddech i też przyglądali się groźnej scenie. Każdy z nich stracił krewnego lub przyjaciela w walce z Barkerem i jego kiolyańską bandą. Nie czuli jednak satysfakcji, że dokonali takich zniszczeń. Wiedzieli, że tylko częściowo wymierzyli sprawiedliwość. Zadali cios szalonemu genetykowi, ale go nie powstrzymali. W chybotliwym świetle płonących drzew popłynęli do katamarana, pomagając Ryanowi utrzymać się na wodzie. Kilka minut później statek sunął po jeziorze, zostawiając za sobą tlący się stos pogrzebowy.

39

Austin siedział na pudle z antybiotykami dla ryb. Między kolanami trzymał miecz, opierając głowę na jego rękojeści. Ktoś inny uznałby to za rezygnację, ale Zavala wiedział swoje: Kurt zacznie działać, kiedy będzie gotów.

W tym samym czasie Zavala był pochłonięty ćwiczeniami, stanowiącymi połączenie jogi, zen i bokserskiej walki z cieniem. Pomagały mu się wyluzować i skoncentrować. Skończył demolowanie wyimaginowanego przeciwnika lewym sierpowym i szybkim prawym prostym i zatarł ręce.

– Właśnie znokautowałem kolejno Rocky’ego Marciano, Sugar Raya Robinsona i Muhammada Alego.

Austin podniósł wzrok.

– Zachowaj kilka ciosów dla Barkera i jego kolesiów. Zaczynamy schodzić w dół.

Austin potraktował serio zapowiedź Barkera, że nakarmi nimi swoich ulubieńców i wrzuci ich szczątki do Atlantyku. Morderca tego rodzaju był zdolny do wszystkiego, żeby osiągnąć swój cel. Uważał się za boga, pana życia i śmierci. Jeśli zagroził, że ich zabije, z pewnością nie żartował.

Austin czekał na postój z tankowaniem. Miał nadzieję, że załoga będzie zajęta, gdy zeppelin podejdzie do lądowania. Strażnicy zabrali im zegarki i nie wiedział, ile czasu minęło od startu. Gdy zamknięto ich tutaj, oparł koniec miecza na podłodze i przyłożył ucho do rękojeści. Ostrze wyłapywało wibracje silników jak igła gramofonowa. Przed kilkoma minutami drgania osłabły. Silniki pracowały wolniej. Austin wstał i podszedł do solidnych drewnianych drzwi, które próbowali już wyważyć ramieniem, ale tylko narobili sobie siniaków. Cicho w nie zastukał. Chciał być pewien, że po drugiej stronie nie stoi strażnik. Nikt nie odpowiedział. Chwycił oburącz rękojeść miecza, uniósł ostrze nad głowę i z całą siłą opuścił w dół.

Poleciały drzazgi, ale drzwi się nie poddały. Końcem miecza wydrążył dziurę wielkości pięści i zaczął ją gorączkowo powiększać. Potem wysunął ramię na zewnątrz. Na drzwiach wisiała kłódka. Przez kilka minut na zmianę z Zavalą odłupywali drewno, aż wycięli zamek i otworzyli drzwi. Nie widząc żadnych strażników, zakradli się ostrożnie do ładowni z rybami. Austin wychylił się z pomostu.

– Przykro mi, że was rozczaruję – zwrócił się do białych mutantów, pływających w zbiornikach – ale mamy inne plany na kolację.

– Pewnie i tak nie lubią meksykańskiej kuchni – powiedział Zavala.

Ukośna powierzchnia wody w zbiornikach wskazywała na to, że zeppelin jest pochylony w przód. Schodzili w dół. Austin chciał się dostać do gondoli sterowniczej, ale podejrzewał, że jest dobrze strzeżona. Musieli wymyślić coś innego. W swojej chaotycznej przemowie Barker ujawnił więcej, niż powinien.

– Joe – mruknął Austin – pamiętasz, co nasz gospodarz mówił o śluzach?

– Że rozdzielają bardziej agresywne ryby. Inaczej rozszarpałyby się wzajemnie na kawałki.

– Powiedział też, że wszystkie systemy tego worka z gazem są okablowane. Założę się, że otwarcie śluz włącza alarm. Co ty na to, żeby wywołać małe zamieszanie?

Austin wyciągnął jedną przegrodę. Ryby po obu stronach śluzy podpłynęły wcześniej do szczytu zbiornika. Obecność człowieka oznaczała dla nich porę karmienia. Po usunięciu przegrody wszystkie na moment znieruchomiały. Potem w zbiorniku zakotłowało się. Migały płetwy, srebrzystobiała łuska i kłapiące szczęki. Mając w pamięci plany Barkera wobec nich, Austin i Zavala obserwowali tę walkę ze ściśniętymi żołądkami. Po kilku sekundach w wodzie pozostała tylko krew i szczątki ryb. Stworzenia porozrywały się wzajemnie na strzępy.

Po otwarciu śluzy zaczęło błyskać czerwone światło na ścianie. Austin zaczekał przy drzwiach, Zavala przyjął niedbałą pozę na pomoście. Omal nie krzyknął z radości, gdy zjawił się tylko jeden strażnik. Kiolya stanął jak wryty na jego widok, potem uniósł karabin. Austin zaszedł go z tyłu.

– Cześć – powiedział.

Kiedy strażnik odwrócił się, Austin walnął go łokciem w szczękę. Kiolya runął na podłogę. Kurt zabrał mu broń i rzucił Zavali. Znaleźli wyłącznik alarmu i czerwone światło zgasło.

Wyszli z ładowni. Zavala trzymał karabin, Austin ściskał miecz, jakby szykował się do szturmu na twierdzę. Krótki korytarz doprowadził ich do schodów, prowadzących w dół do kabiny sterowniczej. Przez otwarte drzwi zobaczyli wewnątrz kilku mężczyzn. Jedni chodzili, inni stali przy sterach. Barkera nie było. Austin zasygnalizował Zavali, żeby się wycofać. Kabina sterownicza mogła zaczekać. Pakowanie się w paszczę potwora o nazwie Oceanus nie miało sensu. Należało odciąć mu łeb.