— Rozumiem, że jestem tym samym mniej cenna? — rzuciła Kelgianka, falując futrem.
— To raczej pan powinien przyprowadzić nosze — powiedziała Murchison, nie reagując na tę uwagę. — Sądząc po opisie stanu poszkodowanych, pańskie umiejętności chirurga bardzo się tu przydadzą.
— Zgadam się, przyjaciółko Murchison, przynajmniej w ostatniej kwestii. Jeśli jednak Danalta i Naydrad natrafią na czwartego rozbitka, nie zdołają sprawdzić bez zdejmowania skafandra, czy w ogóle jeszcze żyje. To z kolei byłoby wysoce niepożądane, zważywszy na podwyższoną temperaturę panującą we wnętrzu wraku. Ja zaś, jak sama wiesz, potrafię na odległość odróżnić rannego wymagającego pilnej pomocy od martwego. — Podleciał do czwartych noszy, wsiadł do środka i zamknął osłonę, po czym skinął przednią kończyną, dając Danalcie znak, że mogą ruszać. — Proszę uprzejmie, abyś opanowała swoje macierzyńskie zapędy, przyjaciółko Murchison — dodał. — Obiecuję, że będę bardzo ostrożny.
Wnętrze wraku wyglądało gorzej, niż przypuszczał. Drogę tarasowały rumowiska blach, konstrukcji nośnej i wyposażenia. Działające na kadłub siły odkształciły pokrycie pokładu i wewnętrzne poszycie burt i wszędzie było widać poszarpane krawędzie porwanych metalowych płyt. Tu i ówdzie słońce przeświecało przez szczeliny, kładąc na szczątkach trójkątne plamy blasku. Nawet skryty w klimatyzowanej komorze noszy Prilicla czuł panujące tu ciepło. Ale to Danalta znowu pokazał, że jest najbardziej uniwersalnym ratownikiem znanego wszechświata.
Kończyny empaty drżały lekko, co jego polimorficzny przyjaciel zauważył, ale nie skomentował. Wiedział, że lęk pająkowatego brał się z wrodzonego braku odwagi cechującego wszystkich mieszkańców planety Cinruss.
Była to prawdziwa udręka, Prilicla bał się bowiem wszystkiego, w tym każdej napotkanej istoty, która mogłaby przypadkiem lub celowo wyrządzić mu krzywdę. Ewolucja podsunęła mu jednak sposób radzenia sobie z tym. Żadna forma życia nie mogła ukryć swoich zamiarów przed silnym empatą, co pozwalało na uniknięcie zagrożenia, a w wypadku istot inteligentnych mogło zaowocować próbą zmiany nastawienia drugiej strony i skłonienia jej do obojętności albo nawet zawarcia przyjaźni. W ten sposób — i dążąc przede wszystkim do zapewnienia sobie pozytywnej emocjonalnej atmosfery w najbliższym otoczeniu — Prilicla pozyskał wielu życzliwych i nastawionych opiekuńczo wobec niego przyjaciół. Nic jednak nie mógł poradzić na martwą materię, która czaiła się wkoło pod postacią ostrych fragmentów blach. Zostało mu jedynie cierpliwe ich omijanie.
Mając pilne zadanie do wykonania, mały empata próbował wygasić własne emocje i nastawić się raczej na odbiór. Cały czas musiał też uważnie manewrować noszami, starając się nie pozostać w tyle za zmiennokształtnym.
Danalta nigdy nie stwarzał problemów, jeśli chodziło o przykre doznania, sam bowiem rzadko napotykał sytuacje, które mogłyby mu zagrozić. Nie bał się niemal niczego, wyjąwszy silne eksplozje czy zderzenia z wielkimi i gotowymi zmiażdżyć każde życie masami. Obecnie torował sobie drogę przez rozgrzane wnętrze wraku, usuwając wypączkowanymi na poczekaniu kończynami przeszkody, niekiedy zaś przybierając kształt wiertła, aby w tej postaci przebić się przez większe rumowiska.
Fotawn, rodzima planeta Danalty, uchodziła za jedno z najmniej przyjaznych życiu środowisk w Federacji. Krążyła po wysoce ekscentrycznej orbicie, co skutkowało bardzo niestałym klimatem. Zwykłe istoty nie miały szans zaadaptować się do wymogów podobnego środowiska, dlatego zarówno flora, jak i fauna Fotawnu rozwinęły cechy polimorficzne.
Sam Danalta należał do typu TOBS, czyli istot tworzących cywilizację opartą nie tyle na technice i naukach fizycznych, ile na filozofii i doskonaleniu narzędzi adaptacyjnych. W dawnych czasach, gdy zdarzało im się spotykać naturalnych wrogów, najpierw sięgali po mimikrę, potem próbowali ucieczki, a gdy to nie pomagało, próbowali przybrać kształt mający wystraszyć agresora. Umiejętność szybkich przemian i łatwość, z jaką wybierali właściwą w danych okolicznościach postać, sugerowały, że byli również silnymi empatami receptywnymi, chociaż sami długo pozostawali nieświadomi tej umiejętności.
I chociaż mimo tych zdolności i wysokiej odporności na choroby oraz zranienia nie rozwinęli nigdy nauk medycznych, zwłaszcza chirurgii, Danalta złożył wniosek o staż w szpitalu i został przyjęty. Jak sam twierdził, nie kierowały nim żadne szlachetne pobudki, tylko swoisty egoizm. Chciał się znaleźć w miejscu, gdzie pracowali razem przedstawiciele ponad sześćdziesięciu ras i które stawiało w ten sposób nieustannie nowe wyzwania jego talentowi do mimikry. Co rusz musiał wykorzystywać zmiennokształtność, aby dodawać ducha istotom cierpiącym na skutek fizycznych albo psychicznych urazów i dodatkowo osamotnionym, w szpitalu bowiem rzadko byli inni przedstawiciele ich rasy. Czasem pomagał w nagłych przypadkach, dostosowując swą postać do obcego czy toksycznego środowiska, dzięki czemu jako jedyny nie musiał tracić czasu na wkładanie ubioru ochronnego. W innych jeszcze sytuacjach przydawał się podczas operacji chirurgicznych, gdyż zdolny był sięgnąć uformowaną wedle potrzeb kończyną w trudno dostępny dla innych zakątek ciała pacjenta. Doświadczał sytuacji, jakie nie były wcześniej dane nikomu z jego rasy. I chociaż czerpał z tej działalności wielką satysfakcję, nie był lekarzem i nigdy nie pozwalał się tak nazywać.
Władze szpitala twardo jednak uważały, że jeśli postanowi pozostać w szeregach personelu, aby kontynuować swoje obecne zadania, bez dwóch zdań lekarzem zostanie.
— Dotarliśmy do maszynowni — powiedział nagle Danalta, przywracając Priliclę do rzeczywistości. — Panuje tu temperatura, w której pozbawiony skafandra DBDG nie miałby szansy przetrwać, ale ten przedział statku ma wyjątkowo mocną konstrukcję i nie grozi raczej zawaleniem. Może pan bezpiecznie opuścić nosze. Postaram się jak najbardziej wygasić moją aktywność emocjonalną. Czy wyczuwa pan rozbitka?
— Nie — powiedział Prilicla, ale zaraz zaprzeczył sam sobie.
— Tak.
To, co odbierał, nie było zasadniczo przekazem emocjonalnym, ale znakiem obecności istoty, która znalazła się na krawędzi śmierci. Poszkodowany był albo bardzo słaby, albo odległy. Lub jedno i drugie. Prilicla chciał już dać znak, aby ruszać dalej, ale wcześniej rozejrzał się po pomieszczeniu. Tutaj też poszycie było popękane, w porównaniu jednak z innymi przedziałami maszynownia była mało zniszczona i panował w niej niemal porządek, jeśli nie liczyć dziesiątków narzędzi, które musiały chyba zostać wyrzucone w pośpiechu z niskiej metalowej szafy przymocowanej do przedniej grodzi. Całkiem jakby ktoś gorączkowo szukał w niej schronienia…
— Tutaj — powiedział Prilicla, wskazując na szafę.
Gdy Danalta zdołał ją w końcu otworzyć, z wnętrza buchnął tłusty i czarny pył powstały z resztek zwęglonej wyściółki. Pod nim znaleźli czwartego rozbitka, który leżał niemal złożony wpół. Skafander miał cały, nie nałykał się zatem trujących wyziewów. Nie tracili czasu na rozprostowanie go, tylko szybko przenieśli nieprzytomnego na nosze i ułożyli na boku. Twarz miał prawie niewidoczną i przez zaparowaną szybę hełmu zdołali dojrzeć tylko tyle, że skóra przybrała intensywnie czerwoną barwę. Słaba emanacja sugerowała, że pozostały mu nie tyle godziny, ile raczej minuty życia.