— Żadnych — odparł Danalta. — Ale na obcej planecie wszystko jest możliwe. Idziemy dalej?
Znowu zrobiło się stromo, nawet bardziej niż przedtem. Kilka minut później trafili na źródło, które biło ze szczeliny w skalistym gruncie. Drzewa rosły tu gęsto i nie było zbyt dużo miejsca dla innych roślin, toteż kwiatów kwitło tu mniej, a i owadów — co za tym idzie — również było niewiele. Nadal jednak było tu pięknie, zwłaszcza z przenikającym przez konary lekkim i chłodzącym twarz podmuchem od morza. Murchison wciągnęła głęboko w płuca wonne powietrze i wypuściła je z westchnieniem, które zakończyła pełnym radości życia śmiechem.
Nieczuły na podobne uroki Danalta wskazał przed siebie.
— Zostało nam tylko pięćdziesiąt metrów do wierzchołka.
Na szczycie znaleźli okrągłą polanę z nielicznymi drzewami, które nie przesłaniały za bardzo widoku. Murchison dojrzała ocean, plażę i białe kontenery szpitala polowego. Nagle coś zaszeleściło na ziemi tuż obok niej, rozejrzała się więc za Danaltą.
Plażowa piłka była już prawie całkiem płaska i rozpościerała się niczym ozdobiony osobliwymi barwami naleśnik, który moment później zwinął się w coś przypominającego węża, wypuścił całe mnóstwo drobnych nóżek i owinąwszy spiralnie pień drzewa, zaczął się wspinać.
— Stamtąd będzie o wiele lepszy widok — powiedział.
Murchison zaśmiała się i ruszyła w ślad za nim. W duchu pokiwała nad sobą głową, wiedząc, ile zabawy mieliby wszyscy w szpitalu, usłyszawszy, że pani patolog spadła z gałęzi, ale teraz nie zamierzała się tym przejmować. Ten urokliwy świat sprawił, że znowu poczuła się jak dziecko i przypomniała sobie czasy, kiedy to żadne drzewo nie było dla niej za wysokie do wspinaczki.
— Ziemianie też tak potrafią — powiedziała. — Nasi przodkowie połowę życia spędzali na drzewach.
Kilka minut później dotarła na tyle blisko do wierzchołka, na ile było to bezpieczne.
Owinąwszy jedną rękę wokół pnia i ścisnąwszy kolanami gałąź, która wyglądała na dosyć mocną, aby utrzymać jej ciężar, rozejrzała się po okolicy. Danalta, który w obecnej postaci mógł lepiej rozłożyć swój ciężar, przykleił się do cieńszych gałązek kilka metrów wyżej.
We wszystkich kierunkach ciągnął się zielony dywan koron drzew. Urywał się nierówną linią dopiero w pobliżu plaży, gdzie widać było stojące w długich cieniach kontenery szpitala. Ocean był pusty, jeśli nie liczyć kilku błękitnych cieni na samym horyzoncie. Zapewne były to wierzchołki innych odległych wysp. Danalta wskazał w stronę jednego z nich.
— Zobacz, ptak — powiedział. — Widzisz go?
Murchison wysiliła wzrok, ale dojrzała tylko ciemny punkt, który równie dobrze mógł być złudzeniem.
— Nie jestem pewna… — zaczęła, ale zamilkła na widok czegoś cylindrycznego, co zaczęło wyrastać z głowy Danalty. — Co ty robisz?
— Udoskonalam mój narząd wzroku poprzez zwiększenie ogniskowej. Wprawdzie materia organiczna nie jest dość sztywna i wywołane wiatrem poruszenia mogą zaburzać ostrość, mam nadzieję uzyskać wystarczające powiększenie, aby…
— Chcesz powiedzieć, że pączkujesz lunetę? — przerwała mu Murchison. — Niezmiennie mnie zadziwiasz.
— To bez wątpienia jakiś ptak — powiedział po chwili Danalta, wyraźnie ucieszony z komplementu. — Ma małe ciało, wąskie skrzydła o dużej rozpiętości i trójkątny, nierówny po brzegach ogon. Z tej odległości trudno oszacować, jak jest duży. Wydaje się brunatny albo szary, o matowej okrywie. Ma krótką i grubą szyję, nie widzę jeszcze wyraźnie głowy, nie dostrzegam też żadnych wystających części ciała, nogi ma więc zapewne złożone w celu poprawy aerodynamiki. Nie porusza skrzydłami, zakładam więc, że szybuje na prądach powietrznych. Jest blisko horyzontu, ale nie zbliża się do niego. Na mojej rodzinnej planecie nie ma ptaków — dodał. — Studiowałem jednak zagadnienie, zwłaszcza pod kątem mimikry skrzydlatych. Ten tutaj zachowuje się podobnie jak padlinożerne ptaki z twojej planety, ale z tej odległości nie potrafię powiedzieć niczego na pewno.
— Wracajmy do obozu — powiedziała Murchison cicho. — Chciałabym znaleźć się tam przed zmrokiem.
Czuła rozczarowanie, chociaż przecież nie powinna się dziwić. Dostrzeżony przez Danaltę ptak wydawał się odpowiednikiem przerośniętego sępa. A to oznaczało skazę na obrazie czegoś, co do tej pory było doskonałe.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Kapitan Fletcher i porucznik Dodds nie zaniedbali żadnych środków ostrożności, co wzbudziło głęboki szacunek Prilicli. Tym razem skorzystali z pinasy Rhabwara, zwykle stosowanej podczas ewakuacji rozbitków, którzy nie wymagali transportu na noszach. Chcieli jednak zabrać w pobliże obcego statku cały szereg instrumentów, w większości zdublowanych, na wypadek gdyby podczas przypadkowego kontaktu doszło do zniszczenia jakiegoś przyrządu w podobny sposób, jak stało się to z całym Terragarem.
Kapitan przypomniał im jeszcze raz, że sprzęt to tylko sprzęt i zawsze można go zastąpić, co innego jednak ludzie i dlatego wszyscy mają przez cały czas nosić izolowane skafandry kosmiczne z własnym źródłem zasilania.
Utrzymując nieustannie łączność z Rhabwarem, zatrzymali się dziesięć metrów od uszkodzonych miejsc w poszyciu obcego statku. Potem zacumowali do niego za pomocą zwykłej magnetycznej przylgi zamontowanej na końcu nieprzewodzącej liny.
— Sir — odezwał się porucznik, gdy opuszczali pinasę. — Doktor Prilicla mówi, że te uszkodzone rejony poszycia, które nazywa raną powierzchniową, są nieaktywne i możemy bezpiecznie się po nich poruszać. Może jednak powinniśmy sprawdzić też inne, czy nie stało się z nimi to samo na skutek utraty mocy czy awarii obwodów? Proponowałbym kilka testów w losowo wyznaczonych miejscach. Kto wie, czy ta skorupa nie jest już martwa. Może tylko tracimy czas.
— Jeśli da się to zrobić bez nadstawiania karku, to w porządku, poruczniku. Zgadza się pan, doktorze?
— Tak — odparł Prilicla. — To może być przydatna informacja, przyjacielu Dodds, zwłaszcza gdyby znalazł pan inny właz położony bliżej modułu mózgowego. Stąd trzeba przejść po siatkach ponad połowę długości tego statku, żeby się tam dostać. Tylko proszę uważać.
— Oczywiście. Nie mam zapasowej głowy.
Przyglądali się, jak zawisł kilka metrów od kadłuba i zaczął powoli okrążać statek po spirali. Kilka razy znikał im z oczu i zawsze wtedy Prilicla wyczuwał wyraźne zaniepokojenie kapitana, ale w chwili dokonania najważniejszego odkrycia porucznik był dobrze widoczny.
— Sir, natrafiłem na coś, co wygląda na właz ładunkowy — zameldował podniecony. — Ma jakieś dziesięć metrów średnicy i jest tak dobrze wpasowany, że omal go nie przeoczyłem. Obok znajduje się długa na dwie stopy prostokątna pokrywa, która może kryć panel kontrolny. Wzdłuż jednego z boków widnieją trzy zagłębione przyciski, ale nie chcę ich dotykać, dopóki się nie dowiem, do czego służą. Możliwe, że trzeba wcisnąć je w określonej kolejności, aby nie wywołać niepożądanej reakcji. Przesuwam się bliżej z czujnikiem.
Magnetyczne przylgi trzymają i jest włączony. Na razie brak reakcji statku.
Zdenerwowanie kapitana osiągnęło szczyt i zaczęło maleć, ciągle się jednak nie odzywał.
— Czujnik jest nastawiony na minimalną moc, dostaję więc obraz uzyskany bardziej dzięki indukcji niż sondowaniu. Ledwo widzę przebiegające pod spodem obwody, ale z pewnością jest tam masa przewodów, wszystkie pod napięciem. Aby sprawdzić, które biegną do przycisków, muszę podkręcić moc… Niech to, statek zrobił właśnie z czujnikiem to samo, co z komputerem Terragara! Przykro mi, sir, ale potrzebuję drugiego czujnika typu K-330. Z tego już nic nie będzie.