Выбрать главу

Leżąc, zerkała na strażnika, który też nie przestawał jej obserwować. Pod sobą czuła twardy pokład i miała wrażenie, że nijak nie uda się jej zasnąć.

* * *

Obudziła się, gdy było już jasno. W międzyczasie ktoś zgasił lampę i otworzył szeroko klapę w ścianie, tak że blask słońca i podmuchy wiatru wpadały swobodnie do środka. Jakaś dobra dusza nakryła też Murchison dodatkową płachtą materiału identycznego jak ten, z którego upleciony był hamak. Kobieta mocno zdrętwiała w nocy, ale ulżyło jej, że próba porozumienia przyniosła pozytywne rezultaty. Gdy uniosła się na łokciu i chrząknęła cicho, strażnik otworzył oczy. Zdaniem Murchison był to ciągle ten sam osobnik.

Przeciągnęła się kilka razy, rozmasowała trochę mięśnie i uniosła klapę wychodka.

Spojrzała wyczekująco na strażnika, który wyszedł za próg i przesunął się trochę, znikając jej z oczu.

Dziwna sprawa, pomyślała Murchison, że wszystkie istoty Federacji jednakowo żywiły awersję do publicznego wydalania odchodów. Gdy umyła się jeszcze i zjadła trochę, a była już na tyle głodna, że kulki wydały się jej znacznie bardziej jadalne niż wieczorem, rozrobiła resztki pożywienia w małej ilości wody i posługując się zwiniętym narożnikiem tkaniny, wykonała na oświetlonej słońcem ścianie dwa proste szkice. Potem wysunęła głowę na korytarz i skinęła na pająka, aby wrócił do kabiny.

Nadeszła pora, aby zacząć rozmowy. Ale strażnik miał inny pomysł. Splunął na linę w miejscu przymocowania jej do wspornika, potem wykonał zgrabną pętlę, którą złapał w jedną z kończyn. Inną kończyną pokazał na łuk i bełt, ostatecznie zaś pociągnął za linę, uprzejmie dając jej w ten sposób do zrozumienia, że ma pewien wybór.

Ostatecznie jednak okazało się, że nie było czym się martwić. Strażnik chciał ją tylko oprowadzić po statku, dając też całej załodze, która składała się chyba z ponad stu osobników, okazję obejrzenia więźnia. Pokazywali ją sobie, machali kończynami i szczebiotali podnieceni. Ich język ciała nie pozostawiał wątpliwości, że stała się sensacją, ale ciche poszczekiwanie pazurów strażnika trzymało wszystkich na dystans. Murchison domyśliła się, że jest on kimś wyższym rangą i że zależy mu, aby osobliwa istota czuła się jak najlepiej.

Murchison to nie przeszkadzało, zwłaszcza że była bardzo ciekawa oryginalnego statku.

Skoro u obu stron ciekawość tak szybko przeważyła nad ksenofobią, był to dobry znak.

Wewnątrz jednostka wydawała się nawet większa, niż można się było domyślać tego z zewnątrz. Gładki kadłub krył skomplikowany trójwymiarowy labirynt. Całość musiała mieć jakieś osiemdziesiąt metrów długości, sześćdziesiąt metrów szerokości i trzydzieści w swoim najwyższym punkcie. Ponad linią wodną znajdowało się pięć albo sześć pokładów, każdy nieco mniejszy od poprzedniego, przez co okrywające je fragmenty poszycia mogły być wykorzystywane jako żagle. Takie rozwiązanie pozwalało równocześnie na precyzyjne sterowanie z wykorzystaniem siły wiatru. Budulec musiał być bardzo lekki, gdyż mimo masywnego wyglądu statek siedział wysoko na wodzie.

Murchison nie była zdumiona, zobaczywszy, że dwa pokłady znajdujące się tuż nad linią wodną pozbawione były pokryw i tym samym wentylacji oraz naturalnego oświetlenia.

Mieszczące się tam przedziały były bardzo obszerne, wypełnione linami, sieciami i całą masą jakichś przypominających węgorze stworzeń, które rozsiewały wkoło zapach ryb. Niektóre jeszcze się ruszały. Z radością opuściła te okolice, wracając na przewiewne i jasne od słonecznego blasku górne pokłady.

Nagle jednak słońce zniknęło i wraz z nim zmalały podmuchy wentylującego statek wiatru. Murchison musiała stanąć pod ścianą, a strażnik pokazał jej, aby nie wchodziła nikomu w drogę. Cała załoga zaczęła się krzątać, zamykając kolejne żagle i uszczelniając krawędzie otworów. Zanim zakończyli, patolog udało się zerknąć na zewnątrz i dostrzec prawdopodobną przyczynę tej nagłej aktywności.

Słońce schowało się za ciemnoszarą zasłoną deszczu, który nadchodził od strony morza.

W drodze powrotnej do swojej kabiny miała nad czym myśleć. Ten i oba pozostałe statki musiały być częścią floty rybackiej, która korzystała ze zwiadu powietrznego naprowadzającego jednostki na ławice. Osłony wykorzystywane jako żagle stanowiły równocześnie zabezpieczenie na wypadek sztormu albo deszczu. Wszystko wskazywało na to, że pająkowaci mieli coś wspólnego z kotami, Kelgianami i innymi stworzeniami o bujnej sierści, dla których zmoknięcie oznaczało poważne fizjologiczne ryzyko. Skoro tak, trzeba było przyznać, że byli zaiste dzielnymi marynarzami.

Klapa w jej kabinie została przymknięta na tyle, że bębniący już o kadłub deszcz nie dostawał się do środka. Strażnik pokazał na pustą wcześniej półkę, na której ktoś pod jej nieobecność ułożył stertę szerokich bladożółtych liści, cienki pędzelek na krótkiej rączce i drewniany pojemnik z czymś, co wyglądało na atrament.

Przy takiej pogodzie tym bardziej należało zająć się rozmową.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Rhabwar nadleciał nad stację bardzo cicho, korzystając tylko z energożernych wiązek nastawionych na odpychanie. Wyładował Priliclę oraz trolańskich rozbitków i jak najszybciej wrócił na orbitę, skąd Fletcher mógł obserwować poczynania pajęczych statków bez ryzyka, że zostanie zauważony. Przypuszczał, że nawet jeśli dostrzegą na niebie nową gwiazdę, nie domyślą się, czym ona naprawdę jest.

— Wszystkie trzy statki stoją przy brzegu z dziobami częściowo wysuniętymi na piasek — przekazał na użytek statku kurierskiego oraz obsady szpitala polowego. — Wkoło krąży na małej wysokości pięć szybowców. Są zbyt nisko, aby można je było dojrzeć z obozu. Część załogi wyszła na plażę i pod pobliskie drzewa, ale jest ich za mało na przeprowadzenie ataku.

Potem wspomniał jeszcze, że wszyscy załoganci oraz szybowce wróciły na pokład jakieś dziesięć minut przed nadejściem szkwału.

— Doktorze, czy są jakieś medyczne nowiny, które powinienem przekazać Kurierowi Dwa? — spytał na koniec.

— Nie ma, przyjacielu Fletcher.

— Żadnych? A co z patolog Murchison? Czy zmiennokształtnemu udało się ją odnaleźć? Skoro w szpitalu przybyło pacjentów, jej obecność byłaby wskazana.

— Ona jest… — zaczął Prilicla, ale Naydrad, która pomagała mu przy Keet, odpowiedziała za niego ze zwykłym brakiem taktu, nie bacząc na to, że pacjentka nosi już translator:

— Nie „wskazana”, ale wręcz niezbędna. Trolannie są fizjologicznie bardzo złożoną rasą. Ta tutaj przetrwa, ale jej partner niemal na pewno nie, zwłaszcza jeśli Murchison nie wróci niebawem i nie zajmie się nim jako patolog. Wszyscy martwimy się o nią i boimy się utracić w niej wysokiej klasy specjalistę.

W odróżnieniu od Kelgian, którzy zawsze musieli wypowiadać to, co akurat myśleli, kapitan mógł wyrażać się mniej bezpośrednio:

— Wasz zespół został uszczuplony o połowę — powiedział. — Danalta bardziej przydałby się w szpitalu niż na dyżurze w zatoce. Zaczynam się zastanawiać, czy istnieje ryzyko, że patolog Murchison już nie wróci. Co pan o tym sądzi, doktorze?

Prilicla zadrżał. Naydrad wiedziała, co to znaczy, ale Keet najpewniej nie. Uspokoił się zatem, chociaż niełatwo było mu opanować te emocje.

— Owszem, istnieje taka możliwość, przyjacielu Fletcher. Mam jednak nadzieję, że ten rozwój wypadków jest bardzo mało realny. Danalta stracił z nią kontakt krótko po jej porwaniu, gdy był jeszcze na plaży zaraz po odzyskaniu komunikatora. Od tamtej pory próbuje ustalić, na którym statku przebywa, na razie jednak jeszcze mu się to nie udało. Nie odwołam go, ponieważ znam patolog Murchison od wielu lat. Jest osobą ciepłą, otwartą na innych, z dużym poczuciem humoru i wrażliwą. Wiem dobrze, jak głębokim uczuciem darzy swojego partnera. Znam jeszcze inne jej emocje, które nie dadzą się ująć w słowa. Co więcej, bez trudu umiem rozpoznać jej emanację, bliską mi prawie tak samo jak moja. Statki pająków znajdują się na granicy mojego zasięgu, nie mogę więc powiedzieć, że wyczuwam coś dokładnie, ale gdyby patolog Murchison była bliska śmierci, natychmiast bym się o tym dowiedział.