Kapitan rozłączył się bez słowa.
Murchison zaczęła klasycznie, zgodnie z tradycją wypracowaną na długo przed pierwszą ludzką wyprawą w kosmos. Rysowała po prostu istoty i przedmioty, których nazwy chciała poznać. Szkice były niewielkie i proste, ponieważ nie wiedziała, jak wielkim zapasem surowca piśmiennego dysponuje, atrament zaś płynął jak woda i przy pierwszych dwóch próbach rozlał się błyskawicznie na cały liść. Ostatecznie coś zaczęło jej z tego wychodzić, przytrzymała więc rysunek przez kilka chwil poziomo, aby wysechł, i pokazała go pająkowi. Wskazując na siebie i ludzką sylwetkę na liściu, wymówiła głośno słowo „człowiek”.
Powtórzyła je kilka razy, aż w końcu wskazała na pająka i jego podobiznę, tym razem jednak nic nie mówiąc.
Chyba podziałało, gdyż pająk dotknął swojego rysunku kończyną i przemówił. To, co wypowiedział, brzmiało jak „Kritkuk”.
Murchison odłożyła liść.
— Człowiek, Kritkuk — powiedziała, wskazując najpierw na siebie, potem na pająka.
— Czokwek — powtórzył pająk. — Kritikuk — dodał głośniej.
Drugie słowo wymówił z takim naciskiem, jakby chciał zasugerować, że Murchison nie wymówiła go prawidłowo. Ale on też nie powtórzył należycie słowa „człowiek”.
Spróbowała inaczej. Chociaż nie znała dotąd żadnych innych wyrażeń, istniała szansa, że komunikat przejdzie.
— Mówisz zbyt szybko jak dla mnie — powiedziała normalnym tempem. — Proszę…
mów… wolno… i… wyraźnie — dodała powoli.
Pająk musiał zrozumieć, ponieważ tym razem zdołała wychwycić w jego nazwie jeszcze jedną sylabę. Próbowała ją powtórzyć, ale zakrztusiła się i rozkaszlała. Zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała jeszcze raz.
— Krititkukik.
— Krititkukik — zgodził się pająk.
Ucieszona pierwszym lingwistycznym sukcesem postanowiła nie marnować czasu na naukę lepszej wymowy języka Ziemian, tylko uklękła na złożonym hamaku i sięgnąwszy po nowy liść, znowu wzięła się do rysowania.
Rysowanie kręgów mających symbolizować planety byłoby na tym etapie zbytnim komplikowaniem przekazu, ale jako marynarz jej pająk powinien używać gwiazd do nawigacji między wyspami i mógł wiedzieć, że jego świat jest okrągły. Nakreśliła więc w najszerszej części liścia linię, która miała być horyzontem, powyżej narysowała krąg z rozchodzącymi się promieniami, na dole dodała zarys wyspy oraz małe zakrzywione odcinki symbolizujące fale. Z jednej strony wstawiła trzy płaskie kształty z unoszącym się nad nimi i trochę nazbyt dużym szybowcem. Wskazała po kolei na każdy z obiektów.
— Niebo. Słońce. Morze. Wyspa. Statek. Szybowiec.
Pająk podał swoje określenia. Niektóre z nich udało się jej nawet powtórzyć bez poprawiania, ale jej towarzysz zaczął chodzić wkoło, jakby pobudzony albo zniecierpliwiony.
Nagle wyjął pędzelek z dłoni Murchison i zaczął domalowywać coś do jej rysunku. Po drugiej stronie wyspy pojawiły się trzy małe kwadraty, czyli stacja medyczna. Potem obrócił pędzelek i postukał rączką kilka razy w to miejsce.
Murchison domyślała się, że pająkowaci zauważyli już szpital dzięki zwiadowi powietrznemu i musieliby być mocno nierozgarnięci, aby nie pojąć, że ona jest właśnie stamtąd. Wzięła kolejny liść i narysowała obozowisko bardziej szczegółowo. Zaznaczyła piasek, morskie fale i dodała cztery postaci: siebie, cylindryczny kształt na wielu krótkich nogach, mało kształtny stożek Danalty i Priliclę, który przypominał na jej rysunku Krititkukika, tyle że miał dwie pary skrzydeł i unosił się nad ziemią.
Pająk przez chwilę trwał nieruchomy albo ze zdumienia, albo czekając po prostu, aż atrament wyschnie, potem wskazał pędzelkiem na Murchison i postukał w jej podobiznę, pozostałe sylwetki, a w końcu w zabudowania. Powtórzył tę sekwencję ruchów, tym razem między każdym wskazaniem postaci dotykając stacji, aż wreszcie postukał mocno w samą stację i spojrzał na nią, wydając stanowczy dźwięk.
Murchison była pewna, że daje jej do zrozumienia, że wie, iż wszyscy oni są ze stacji, ale chce wiedzieć, skąd jest sama stacja.
Jedną z podstawowych zasad podczas nawiązywania pierwszego kontaktu z mniej rozwiniętymi rasami było nieujawnianie własnego zaawansowania technicznego, gdyż mogłoby to przytłoczyć tubylców i sprawić, że poczuliby się gorsi. Ale Murchison nie sądziła, aby ten marynarz, któremu nie można było odmówić odwagi, pomysłowości i zaradności, koniecznych podczas żeglugi po otwartym oceanie, zdolny był rozpoznać kompleks niższości nawet wtedy, gdyby skoczył na niego od tyłu i ugryzł go we włochaty tyłek.
Tym razem, zanim zaczęła rysować, sięgnęła najpierw do pojemnika z wodą.
Na nowym liściu linię horyzontu umieściła bardzo nisko i znacznie mniej szczegółowo nakreśliła wyspę, statki i stację. Potem wylała trochę wody na złożoną dłoń, dodała kilka kropli atramentu i wymalowana szare, czyli nocne, niebo. Gdy wyschło, zamiast słońca dodała kilkanaście rozrzuconych tu i ówdzie mniejszych i większych kropek.
Marynarz musiał je rozpoznać.
— Gwiazdy — powiedziała, wskazując kolejno na wszystkie kropki.
— Preket — odparł pająk.
Wskazała na jeden ze statków i staranie wymówiła jego nazwę: krisit. Potem narysowała jeszcze jeden, tym razem wysoko na nocnym niebie, po czym wskazała na niego, na siebie i na stację.
— Preket krisit — powiedziała.
Pająk zareagował dość gwałtownie. Cofnął się i zaczął mówić coś pospiesznie, ale czy był to wyraz zdumienia, podniecenia czy strachu, tego nie potrafiła ocenić. Mówił bowiem zbyt szybko, aby zrozumiała choć słowo, nawet jeśli wcześniej już je słyszała. Potem podszedł bliżej i stuknął łapą w obrazek tak silnie, że ukruszył kawałek liścia. Raz za razem pokazywał trzy statki, wyspę, gwiezdny statek, stację i znowu gwiezdny statek. W końcu odepchnął gwiezdny statek tak gwałtownie, że liść przedarł się na pół.
Wyraźnie chciał jej powiedzieć, że trzy statki i wyspa należały do pająków i że obcy powinni się wynieść. A skoro byli odważnymi i dobrze uzbrojonymi rybakami, dysponującymi na dodatek zwiadem dalekiego zasięgu, bardzo możliwe, że polowali również czasem na swoich, nie ograniczając się wyłącznie do ryb. Statek z daleka, który stworzył na wyspie swoją bazę, był dla nich najpewniej zagrożeniem i nie mogli go tolerować. Zwłaszcza że wedle ich wyobrażeń gwiezdna załoga musiała być co najmniej takimi samymi zabijakami jak oni.
Murchison musiała dać mu jakoś do zrozumienia, że ani statek, ani stacja medyczna w niczym im nie zagrażają, a nawet przeciwnie. Uniosła więc obie ręce i pokazując wnętrza rozpostartych dłoni, poprosiła o ciszę. Gdy pająkowaty się uspokoił, wzięła pędzelek, ale zamiast malować, przytrzymała go przed twarzą obcego. Potem odłamała końcówkę rączki.
Niewielką, aby narzędzie nadal nadawało się do użycia. Odczekawszy chwilę, wzięła odłamany kawałek, przytknęła go do rączki i napluła na złącze, podając następnie oba elementy pająkowi.