Usłyszeli, jak kapitan wypuszcza głośno powietrze, Prilicla zaś wyczuł też stłumioną odległością falę gniewu. Mimo to głos kapitana pozostał spokojny.
— Poniekąd tak. W porównaniu z nimi jestem wszechwiedzący, ale muszę ukrywać przed nimi prawdę dla ich dobra. Najchętniej zatrzymałbym ich już teraz, zanim wpadną na tarczę przeciwmeteorytową. Widzieli wcześniej, jak wywołujemy burze piaskowe i sprowadzamy deszcz z czystego nieba, a takie pokazy nieodróżnialnej od magii nauki mogą mieć zgubny wpływ na ich kulturę. Nie da się przewidzieć, czy nie wyrośnie z tego przypadkiem nowa religia, która zahamuje rozwój prawdziwej nauki i postęp technologiczny.
To im naprawdę nie pomoże.
— Przepraszam, kapitanie — powiedziała Murchison. — Nie pomyślałam.
Kapitan skinął głową.
— Pewne szkody już ponieśli. Widzieli nasz statek w locie i budynki stacji, doświadczyli wspomnianych cudów. Inna sprawa, że atak załamał się dopiero wraz z nadejściem burzy. Mogą uważać, że to my ją ściągnęliśmy. Ale jeśli teraz wpadną na niewidzialną ścianę, to będzie już pewnie za wiele nawet na tak odważne i zdolne do szybkiej adaptacji istoty jak oni. Problem polega na tym, że nie potrafimy tworzyć burz piaskowych pod drzewami ani przenosić wody na większe odległości, nie rozlewając jej po drodze.
Możemy zwiększyć moc wiązek i powyrywać drzewa z korzeniami, ale nie zdołamy uczynić tego na tyle precyzyjnie, aby żaden pająk nie ucierpiał. Czy nie wspominała pani wcześniej, że boją się ognia tak samo jak wody?
— Owszem. Chodziło mi jednak bardziej o to, że zarówno oni, jak i ich wytwory to bardzo łatwopalna materia.
— Przestraszę ich, nie czyniąc im krzywdy — oznajmił Fletcher. — Bez obaw, będę uważał. Chcę jednak także, aby zbliżyli się do doktora Prilicli, by odczytał ich emocje.
Szczególnie te, które wiążą się z tak silną niechęcią okazywaną całkiem nieznanemu im i bez dwóch zdań lepiej uzbrojonemu przeciwnikowi.
Niemal przez godzinę śledzili na ekranach zbliżające się powoli oddziały pająków.
Stworzenia korzystały z każdej możliwej osłony, przemieszczając się bardzo szerokim frontem. Kapitan co rusz chwalił ich taktykę, zwłaszcza gdy środek się zatrzymał, aby oba skrzydła mogły zajść stację i Rhabwara z boków. Gdy byli już jakieś sto metrów od zabudowań, kapitan odezwał się ponownie:
— Doktorze Prilicla, czy wyczuwa pan ich emocje?
— Tak, przyjacielu Fletcher. Są silne, ale rozmyte. Brak precyzyjnego odczytu wynika z dużej liczby osobników podzielających te same odczucia. Jest w nich niepewność typowa dla utrzymywanego pod kontrolą strachu i ogólna antypatia wobec przeciwnika…
— Ślepa ksenofobiczna nienawiść — mruknął kapitan. — Tego się obawiałem.
— Jak wspomniałem, przyjacielu Fletcher, trudno odczytać coś jednoznacznie, ale sądzę, że ta nienawiść jest skierowana nie tyle przeciwko nam, ile przeciwko naszym praktykom.
— Ale przecież nie robimy niczego złego — zaprotestował kapitan. — W każdym razie o niczym takim nie wiem. Nieważne zresztą, musimy powstrzymać ich, zanim podejdą bliżej.
Haslam, odpalaj pirotechnikę. Daj ją równo przed nimi co dwadzieścia metrów. Dodds, przenoś wiązkami płonące gałęzie i wszystko tak, aby nie było żadnej luki. Ma nas otoczyć krąg ognia i dymu. I bądź w pogotowiu, aby uruchomić tarczę, gdyby to zawiodło.
Wystrzelone z Rhabwara flary sygnałowe opadły ognistymi łukami w zaplanowanych miejscach pośród drzew.
— Po trzech dniach deszczu wszystko jest jeszcze na tyle wilgotne, że pożar nam nie grozi — powiedział Fletcher, pamiętając o wątpliwościach Murchison. — Więcej z tego będzie dymu niż ognia.
Błękitnawy blask flar, które zostały pomyślane jako źródło światła widocznego na dystans tysięcy mil kosmicznej pustki, otoczyły natychmiast płomienie. Roślinność eksplodowała ogniem. Dodds zaczął zbierać ją, tworząc nowe ogniska. Para i dym uniosły się ku niebu, przyćmiewając słońce, ale kilka minut później ujrzeli, że wtórnie rozpalone ogniska przygasają. Miejsca, gdzie upadły flary, też nie wyglądały najlepiej, wszelako spełniły swoje zadanie.
— Wiatr od morza znosi dym w głąb wyspy — powiedział kapitan. — Pająki wycofują się w stronę statków. Z tego, co widzę, nie ma rannych.
— Potwierdzam — dodał Prilicla. — Tyle że bardzo się wystraszyły i teraz jeszcze bardziej nas nie lubią.
— Sir, załogi statków po drugiej stronie wyspy musiały dostrzec dym, bo wypuściły szybowiec. Wznosi się teraz nad wzgórzami i kieruje w naszą stronę. Bez wątpienia ma sprawdzić, co tu się dzieje. Chyba wygraliśmy.
— Owszem, poruczniku. Ale tylko bitwę, nie wojnę. Gdybyśmy i wojnę mieli wygrać, oznaczałoby to naszą klęskę, ponieważ tutaj jedynym sposobem na zwycięstwo jest zapobieżenie walce, zanim ktokolwiek zginie. Pozostaje kwestia, jak tego dokonać. Słucham zatem, jestem otwarty na wasze propozycje.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Przez resztę dnia obserwowali krążący nad nimi szybowiec. Głównie dlatego, że nie mieli chwilowo nic lepszego do roboty poza posiłkami, obchodami pacjentów oraz, w przypadku Prilicli, drzemkami od czasu do czasu. Przy okazji przekonali się, że szybowce potrafią nie tylko latać. Były wyposażone w urządzenie sygnałowe pozwalające na utrzymywanie łączności ze statkami.
Był to spory okrągły panel zamontowany u nasady skrzydła, który obracał się swobodnie w strumieniach powietrza, przy czym jedną stronę miał brunatną, w kolorze poszycia szybowca, drugą zaś żółtą. Znajdował się na tyle blisko kabiny, że pilot mógł sięgnąć do niego kończyną i ustawiać na określony czas w żądanym położeniu. Z daleka żółty punkt był świetnie widoczny.
— Genialne — powiedział z podziwem kapitan. — Przypomina ziemskie semafory i alfabet Morse’a. Pająkowaci mogą nie mieć radia, ale na średnie dystanse da się tym rozmawiać. Na właściwości lotne szybowca wpływ ma minimalny i nadawać można przez cały czas akcji. Sądząc po przerwach w sygnalizacji, które wynoszą do piętnastu minut, zapewne na statku jest drugie takie urządzenie przekazujące pilotowi odpowiedzi.
— Sir, ale dlaczego on się ciągle wznosi, zamiast wracać na statek? — spytał Haslam. — Sądziłbym, że raczej zniży lot i spróbuje nam się przyjrzeć, aby pilot miał co zameldować.
Kapitan zachował się jak typowy dowódca, który nie zna odpowiedzi na pytanie podwładnego: zarządził ciszę na kanale dowodzenia.
Nosze z pacjentami zostały wystawione na popołudniowe słoneczko, ale Ziemian oddzielono od Trolann nieprzezroczystym parawanem, tak samo jak robiono to na oddziale.
Kilka pająków chodziło po plaży, ale trzymały się blisko statków i nic nie zapowiadało kolejnego ataku. Tarcza była na razie wyłączona, aby nie zużywać niepotrzebnie energii i aby pacjenci mogli cieszyć się podmuchami ciepłego wiatru. Oni też obserwowali krążący leniwie szybowiec.
Nadal wisiał nad nimi, gdy późnym popołudniem pacjenci wrócili do środka, a słońce zaczęło chować się za górami. O zmroku nie zniknął. Rysował się wyraźnie w pomarańczowym poblasku zachodu.
W pewnej chwili zaczął zakręcać ostrzej, jakby przymierzał się do pokazu akrobacji.
— Doktorze, zaczynam się niepokoić o naszego orła — powiedział kapitan. — W tej chwili znajduje się na wysokości pięciu tysięcy metrów. Tam musi być bardzo zimno i to chyba nie jest najlepszy czas na popisy. Owszem, być może chodzi o jakiś rytuał religijny odprawiany przez pilotów szybowców, ale jakoś niezbyt jestem skłonny w to wierzyć.