William Tenn
Podział stron w sporze
GALAKTOGRAM, NADAWCA SIERŻANT GWIEZDNY 0-DIK-YEH, DOWÓDCA BIURA SAMODZIELNEGO PATROLU NR 1001625, ODBIORCA SIERŻANT SZTABOWY HOY-VEH-CHALT SZTAB PATROLU GALAKTYCZNEGO NA PLANECIE WEGA XXI — (UWAGA: PISMO TO JEST NATURY OSOBISTEJ, A NIE URZĘDOWEJ, I ZOSTANIE OPŁACONE WEDŁUG ZWYKŁEJ TARYFY NAD-PRZESTRZENNEJ)
Mój drogi Hoy!
Strasznie mi przykro, że znów cię kłopoczę, ale, bracie, naprawdę jestem w kropce! Raz jeszcze nie jest to coś, co zrobiłem źle, ale coś, czego nie zrobiłem dobrze — Stary pewnie wysapie, że to „jawne zaniedbanie oczywistego obowiązku”. A ponieważ jestem pewien, że będzie równie skołowany jak ja, gdy tylko dotrą więźniowie wysłani transportem podświetlnym (już widzę, jak opada mu co najmniej dziesięć szczęk podczas czytania oficjalnego raportu, który naszkicowałem i wysyłam wraz z nimi), mogę tylko mieć nadzieję, że wcześniejsza znajomość sytuacji pozwoli ci skonsultować się z najtęższymi mózgami prawniczymi w Sztabie Wegańskim i wypracować jakieś sensowne rozwiązanie.
Jeśli w ogóle da się znaleźć jakieś rozwiązanie, zanim Stary przeczyta mój raport i wścieknie się, że znów zrzucam na jego barki własne kłopoty. Ale mam nieprzyjemną, dręczącą obawę, że Sztab tak samo się w tym zapłacze jak moje biuro. I wówczas Stary pewnie przypomni sobie, co zdarzyło się w Biurze Samodzielnego Patrolu. Patrol Nr 1001625 ostatnim razem, a wtedy, Hoy, będziesz miał o jednego kuzyna zarodnikowego mniej.
To jest brudna sprawa od początku do końca, naprawdę brudna sprawa. Używam tego słowa nie bez powodu. W sensie „obsceniczna”, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Jak już bez wątpienia podejrzewasz, cała sprawa ma coś wspólnego z tą wilgotną i nieprzyjemną trzecią planetą gwiazdy Sol, którą wielu jej mieszkańców nazywa Ziemią. Te przeklęte dwunożne worki flaków bardziej spędzają mi sen z powiek niż wszystkie pozostałe gatunki w moim sektorze razem wzięte. Mimo iż zaawansowanie technologiczne stawia ich niemal na poziomie rozwoju 15 — możliwość podróży międzyplanetarnych — to wciąż brakuje im kilku wieków do zazwyczaj równoczesnego poziomu 15A — przyjaznych kontaktów z cywilizacją galaktyczną.
Dlatego w dalszym ciągu podlegają Dyskretnemu Nadzorowi, co oznacza, że muszę na ich planecie utrzymywać zespół około dwustu agentów przebranych w ciężkie i niewygodne stroje z protoplazmy, żeby uchronić ich głupie mózgi od samozniszczenia, dopóki nie osiągną duchowej dojrzałości.
Na domiar złego ich Układ Słoneczny ma tylko dziewięć planet, przez co siedziba mojego sztabu nie może leżeć dalej od gwiazdy Sol niż planeta zwana przez nich Plutonem. Zimy są tutaj znośne, ale w lecie jest niewypowiedzianie gorąco. Mówię ci, Hoy, życie sierżanta gwiezdnego to nie same gloory i skubbety, jak to często mawiają u was, na tyłach.
Gwoli sprawiedliwości jednak powinienem przyznać, że tym razem sprawa nie zaczęła się na planecie Soi Ul. Od czasu, kiedy niespodziewanie i przez nikogo nie proszeni rozszczepili atom, co, jak wiesz, kosztowało mnie awans, podwoiłem liczbę tajnych agentów na tej planecie i dałem im wyraźny rozkaz meldowania natychmiast o najdrobniejszym nawet wynalazku. Nie sądzę, żeby teraz ci ludzie mogli bez mojej wiedzy wynaleźć choćby najzwyklejszy wehikuł czasu.
Ale nie, tym razem zaczęło się na planecie Rugh VI, która jej mieszkańcom znana jest pod nazwą Gtet. Jeśli zajrzysz do atlasu, Hoy, zobaczysz, że Rugh jest średnich rozmiarów białym karłem na obrzeżach Galaktyki, a Gtet to nadzwyczaj mało ważna planetka, która dopiero niedawno osiągnęła poziom 19 — warunkowe obywatelstwo międzygwiezdne.
Gtetanie są rasą wyższych ameboidów zajmujących się produkcją niezłego gatunku aszkebaku, który eksportują na sąsiednie planety Rugh IX i XII. Są ludem wielkich indywidualistów i wciąż doświadczają wielu trudności życia w scentralizowanym społeczeństwie. Mimo kilku wieków życia w zaawansowanej cywilizacji, większość Gtetan traktuje Prawo jako rozkoszny obiekt do obejścia, a niejako drogowskaz życia.
Idealna kombinacja z moimi dwunogami na Ziemi, co?
Zdaje się, że niejaki L’payr przysparzał planecie Gtet najwięcej kłopotów. Popełnił chyba każde przestępstwo i złamał chyba każdy przepis. Nawet na planecie, gdzie dokładnie jedna czwarta mieszkańców regularnie przechodzi reedukację w zakładach karnych, L’payr był uważany za pewną osobliwość. Jak się zorientowałem, ujmuje to trafnie nowe przysłowie Gtetan: „Człowieku, jesteś niczym L’payr — nie wiesz, kiedy przestać!”
Mimo wszystko L’payr osiągnął punkt, w którym stało się dla niego dosyć ważne, aby przestał. Został aresztowany i oskarżony o popełnienie w sumie 2342 przestępstw, akurat o jedno mniej niż 2343, przy których na planecie Gtet zostaje się uznanym niepoprawnym kryminalistą i w związku z tym skazanym na dożywocie. Mężnie podjął wysiłek, żeby wycofać się z życia publicznego, a poświęcić rozmyślaniom i pełnieniu dobrych uczynków, ale było już za późno. Niemal wbrew własnej woli, jak twierdził podczas przesłuchania w moim biurze, jego umysł obracał się ku podłościom nie dokonanym i czynom nielegalnym, których nie zdążył popełnić.
I tak pewnego dnia, całkiem przypadkiem — nawet nie zauważywszy, jak to się stało — popełnił kolejne poważne przestępstwo. Ale tym razem tak niewymownie brzydkie, naruszające zarówno kodeks moralny, jak i prawo cywilne, że całe społeczeństwo obróciło się przeciwko niemu.
L’payr został przyłapany na sprzedaży pornografii nieletnim Gtetanom. Pobłażliwość wobec sławnego przestępcy ustąpiła miejsca oburzeniu i głębokiej pogardzie. Nawet Gtetański Związek Pomocy Tysiąckrotnym Recydywistom odmówił zebrania funduszy na kaucję za niego. Im bliżej procesu, tym bardziej oczywiste było dla L’payra, że już się nie wywinie. Jedyną nadzieją była ucieczka. Zdobył się na najbardziej spektakularny czyn w swojej karierze — wydostał się z hermetycznie zapieczętowanej celi strzeżonej okrągłą dobę (jak tego dokonał, uparcie nie chciał mi powiedzieć aż do chwili swego pożałowania godnego zejścia, czy jak to unasz za stosowne nazwać) i zbiegł do portu kosmicznego leżącego w pobliżu więzienia. Tam udało mu się zakraść na pokład dumy gtetańskiej floty handlowej, nowo zbudowany statek międzygwiezdny, wyposażony w dwuzaworowy napęd nadprzestrzenny.
Statek świecił pustką w oczekiwaniu na załogę mającą polecieć w próbny rejs.
W ciągu kilku godzin, jakie L’payr miał do dyspozycji, zanim odkryto jego ucieczkę, udało mu się jakoś zorientować w obsłudze pojazdu i zdołał umknąć w nadprzestrzeń. Wówczas jeszcze nie miał pojęcia, że ponieważ był to model eksperymentalny, wyposażono go w nadajnik informujący o jego położeniu.
Dzięki temu, mimo iż policja gtetańska nie miała środków, aby go ścigać, cały czas dokładnie wiedziała, gdzie się znajduje. Paruset ameboidów na ochotnika wyruszyło za nim na przestrzennych statkach o tradycyjnym napędzie, ale po jakimś miesiącu długiej i męczącej podróży międzygwiezdnej z prędkością sto razy niższą od niego, dali sobie spokój i zawrócili w stronę domu.
Żeby się ukryć, L’payr potrzebował prymitywnego i mało uczęszczanego zakątka Galaktyki. Region w pobliżu Sol pasował mu więc idealnie. Zmaterializował się z nadprzestrzeni mniej więcej w połowie drogi między trzecią a czwartą planetą. Ale zrobił to straszliwie nieporadnie (w końcu, Hoy, najtęższe umysły ich rasy dopiero zaczynają pojmować istotę napędu dwuzaworowego) i podczas hamowania stracił cały zapas paliwa. Ledwie zdołał dotrzeć do Ziemi i wylądować.
Zrobił to w nocy przy włączonym napędzie, tak że żaden z mieszkańców planety go nie zobaczył. Ze względu na całkowicie odmienne warunki życia na Ziemi w porównaniu z Gtet, L’payr wiedział, że możliwość poruszania się będzie znacznie ograniczona. Jedyne, co mu pozostało, to szukać pomocy u tubylców. Musiał wybrać miejsce, gdzie możliwość kontaktu będzie największa, a jednocześnie przypadkowe odkrycie statku mało prawdopodobne. Usiadł więc wśród pustych parceli na przedmieściach Chicago i szybko okopał statek.