Nie znam zabawy w serce.
Nie znam nagości ojca moich dzieci.
Nie podejrzewam Pieśni nad pieśniami
o pokreślony zawiły brudnopis.
To, co pragnę powiedzieć, jest w gotowych zdaniach.
Nie używam rozpaczy, bo to rzecz nie moja,
a tylko powierzona mi na przechowanie.
Choćbyś zabiegł mi drogę,
choćbyś zajrzał w oczy,
minę cię samym skrajem przepaści cieńszej niż włos.
Na prawo jest mój dom, który znam dookoła
razem z jego schodkami i wejściem do środka,
gdzie dzieją się historie nie namalowane:
kot skacze na ławę,
słońce pada na cynowy dzban,
za stołem siedzi kościsty mężczyzna
i reperuje zegar.
Album
Nikt w rodzinie nie umarł z miłości.
Co tam było, to było, ale nic dla mitu.
Romeowie gruźlicy? Julie dyfterytu?
Niektórzy wręcz dożyli zgrzybiałej starości.
Żadnej ofiary braku odpowiedzi
na list pokropiony łzami!
Zawsze w końcu zjawiali się sąsiedzi
z różami i binoklami.
Żadnego zaduszenia się w stylowej szafie,
kiedy to raptem wraca mąż kochanki!
Nikomu te sznurówki, mantylki, falbanki
nie przeszkodziły wejść na fotografię.
I nigdy w duszy piekielnego Boscha!
I nigdy z pistoletem do ogrodu!
(Konali z kulą w czaszce, ale z innego powodu
i na polowych noszach.)
Nawet ta, z ekstatycznym kokiem
i oczami podkutymi jak po balu,
odpłynęła wielkim krwotokiem
nie do ciebie, danserze, i nie z żalu.
Może ktoś, dawniej, przed dagerotypem –
ale z tych, co w albumie, nikt, o ile wiem.
Rozśmieszały się smutki, leciał dzień za dniem,
a oni, pocieszeni, znikali na grypę.
Śmiech
Dziewczynka, którą byłam –
znam ją, oczywiście.
Mam kilka fotografii
z jej krótkiego życia.
Czuję wesołą litość
dla paru wierszyków.
Pamiętam kilka zdarzeń.
Ale,
żeby ten, co jest tu ze mną,
roześmiał się i objął mnie,
wspominam tylko jedną historyjkę:
dziecinną miłość
tej małej brzyduli.
Opowiadam,
jak kochała się w studencie,
to znaczy chciała,
żeby spojrzał na nią.
Opowiadam, jak mu wybiegła naprzeciw
z bandażem na zdrowej głowie,
żeby chociaż, och, zapytał,
co się stało.
Zabawna mała.
Skądże mogła wiedzieć,
że nawet rozpacz przynosi korzyści,
jeżeli dobrym trafem
pożyje się dłużej.
Dałabym jej na ciastko.
Dałabym na kino.
Idź sobie, nie mam czasu.
No przecież widzisz,
że światło zgaszone.
Chyba rozumiesz,
że zamknięte drzwi.
Nie szarp za klamkę –
ten, co się roześmiał,
ten, co mnie objął,
to nie jest twój student.
Najlepiej, gdybyś wróciał,
skąd przyszłaś.
Nic ci nie jestem winna,
Zwyczajna kobieta,
która tylko wie,
kiedy
zdradzić cudzy sekret.
Nie patrz tak na nas
tymi swoimi oczami
zanadto otwartymi,
jak oczy umarłych.
Dworzec
Nieprzyjazd mój do miasta N.
odbył się punktualnie.
Zostałeś uprzedzony
niewysłanym listem.
Zdążyłeś nie przyjść
w przewidzianej porze.
Pociąg wjechał na peron trzeci.
Wysiadło dużo ludzi.
Uchodził w tłumie do wyjścia
brak mojej osoby.
Kilka kobiet zastąpiło mnie
pośpiesznie
w tym pośpiechu.
Do jednej podbiegł
ktoś nie znany mi,
ale ona rozpoznała go
natychmiast.
Oboje wymienili
nie nasz pocałunek,
podczas czego zginęła
nie moja walizka.
Dworzec w mieście N.
dobrze zdał egzamin
z istnienia obiektywnego.
Całość stała na swoim miejscu.
Szczegóły poruszały się
po wyznaczonych torach.
Odbyło się nawet
umówione spotkanie.
Poza zasięgiem
naszej obecności.
W raju utraconym
prawdopodobieństwa.
Gdzie indziej.
Gdzie indziej.
Jak te słówka dźwięczą.
Żywy
Już tylko obejmujemy.
Obejmujemy żywego.
Susem już tylko serca
umiejąc go dopaść.
Ku zgorszeniu pajęczycy,
krewnej naszej po kądzieli,
on nie zostanie pożarty.
Pozwalamy jego głowie,
od wieków ułaskawionej,
spocząć na naszym ramieniu.
Z tysiąca bardzo splątanych powodów
mamy w zwyczaju
słuchać, jak oddycha.
Wygwizdane z misterium.
Rozbrojone ze zbrodni.
Wydziedziczone z żeńskiej grozy.
Czasem tylko paznokcie
błysną, drasną, zgasną.
Czy wiedzą,
czy choć mogą się domyślić,
jakiej fortuny są ostatnim srebrem?
On już zapomniał
uciekać przed nami.
Nie zna, co to na karku
wielooki strach.
Wygląda, jakby ledwie zdołał się urodzić.
Cały z nas.
Cały nasz.
Z błagalnym cieniem rzęsy
na policzku.
Z rzewnym strumykiem potu
między łopatkami.
Taki nam teraz jest
i taki zaśnie.
Ufny.
W uścisku przedawnionej śmierci.
Urodzony
Więc to jest jego matka.
Ta mała kobieta.
Szarooka sprawczyni.
Łódka, w której przed laty
przypłynął do brzegu.
To z niej się wydobywał
na świat,
na niewieczność.
Rodzicielka mężczyzny,
z którym skaczę przez ogień.
Więc to ona, ta jedyna,
co go sobie nie wybrała
gotowego, zupełnego.
Sama go pochwyciła
w znajomą mi skórę,
przywiązała do kości
ukrytych przede mną.
Sama mu wypatrzyła
jego szare oczy,
jakimi spojrzał na mnie.
Więc to ona, alfa jego.
Dlaczego mi ją pokazał.
Urodzony.
Więc jednak i on urodzony.
Urodzony jak wszyscy.
Jak ja, która umrę.
Syn prawdziwej kobiety.
Przybysz z głębin ciała.
Wędrowiec do omegi.
Narażony
na nieobecność swoją
zewsząd,
w każdej chwili.
A jego głowa
to jest głowa w mur
ustępliwy do czasu.
A jego ruchy
to są uchylenia
od powszechnego wyroku.
Zrozumiałam,
że uszedł już połowę drogi.
Ale mi tego nie powiedział,
nie.
– To moja matka –
powiedział mi tylko.