Выбрать главу
Irma. Brygida. Może Fryderyka. Ma lat dwadzieścia dwa albo niewiele więcej. Zna trzy języki obce konieczne w podróżach. Firma, w której pracuje, poleca na eksport najlepsze materace tylko z włókien sztucznych. Eksport zbliża narody.
Berta. Ulryka, może Hildegarda. Piękna nie, ale wysoka i szczupła. Policzki, szyja, piersi, uda, brzuch w pełnym właśnie rozkwicie i blasku nowości. Radośnie bosa na plażach Europy rozpuszcza jasne włosy, długie aż do kolan.
Nie radzę ścinać – powiedział jej fryzjer – raz ścięte, już tak bujnie nie odrosną nigdy. Proszę mi wierzyć. To jest rzecz sprawdzona tausend- und tausendmal.

Wietnam

Kobieto, jak się nazywasz? – Nie wiem. Kiedy się urodziłaś, skąd pochodzisz? – Nie wiem. Dlaczego wykopałaś sobie norę w ziemi? – Nie wiem. Odkąd się tu ukrywasz? – Nie wiem. Czemu ugryzłaś mnie w serdeczny palec? – Nie wiem. Czy wiesz, że nie zrobimy ci nic złego? – Nie wiem. Po czyjej jesteś stronie? – NIe wiem. Teraz jest wojna, musisz wybrać. – Nie wiem. Czy twoja wieś jeszcze istnieje? – Nie wiem. Czy to są twoje dzieci? – Tak.

Pisane w hotelu

Kioto ma szczęście, szczęście i pałace, skrzydlate dachy, schodki w gamach. Sędziwe, a zalotne, kamienne, a żywe, drewniane, a tak jakby z nieba w ziemię rosło. Kioto jest miastem pięknym aż do łez.
Prawdziwych łez pewnego pana, znawcy zabytków, miłośnika, który w rozstrzygającej chwili, przy zielonym stole zawołał, że jest przecież tyle gorszych miast – i rozpłakał się nagle na swoim krzesełku.
Tak ocalało Kioto od Hiroszimy stanowczo piękniejsze. Ale to dawne dzieje. Nie mogę wiecznie myśleć tylko o tym ani pytać bez przerwy, co będzie, co będzie.
Na co dzień wierzę w trwałość, w perspektywy historii. Nie potrafię gryźć jabłek w nieustannej grozie.
Słyszę, że Prometeusz ten i ów chodzi w kasku strażackim i cieszy się z wnucząt.
Pisząc te swoje wiersze zastanawiam się, co w nich, za ile lat wyda się śmieszne.
Już tylko czasem ogarnia mnie strach. W podróży. W obcym mieście.
Gdzie z cegły mur jak mur, wieża stara, bo stara, łupina tynku pod byle zbyć gzymsem, pudła mieszkalne nowych dzielnic, nic, drzewko bezradne.
Co by tu robił ten wrażliwy pan, miłośnik, znawca. Pożal się z gipsu boże. Westchnij klasyku fabrycznym popiersiem.
Już tylko czasem w mieście, jakich wiele. W pokoju hotelowym. Z widokiem na rynnę i z niemowlęcym krzykiem kota pod gwiazdami.
W mieście, gdzie dużo ludzi, więcej niż na dzbanach, na filiżankach, spodkach, parawanach.
W mieście, o którym wiem tę jedną rzecz, że to nie Kioto, nie Kioto na pewno.

Film – lata sześćdziesiąte

Ten dorosły mężczyzna. Ten człowiek na ziemi. Dziesięć miliardów komórek nerwowych. Pięć litrów krwi na trzysta gramów serca. Taki przedmiot powstawał trzy miliardy lat.
Z początku zjawił się w formie chłopczyka. Chłopczyk kładł główkę na kolanach cioci. Gdzie jest ten chłopczyk. Gdzie są te kolana. Chłopczyk zrobił się duży. Ach to już nie to. Te lustra są okrutne i gładkie jak jezdnia. Wczoraj przejechał kota. Tak, to była myśl. Kot został wyzwolony z piekła tej epoki. Dziewczyna w samochodzie spojrzała spod rzęs. Nie, nie miała tych kolan, o które mu chodzi. Właściwie to by sobie dyszał leżąc w piasku. On i świat nic nie mają ze sobą wspólnego. Czuje się uchem urwanym od dzbana, choć dzban nic o tym nie wie i wciąż nosi wodę. To jest zdumiewające. Ktoś jeszcze się trudzi. Ten dom jest zbudowany. Ta klamka rzeźbiona. To drzewo zaszczepione. Ten cyrk będzie grał. Ta całość chce się trzymać, chociaż jest z kawałków. Jak klej ciężkie i gęste sunt lacrimae rerum. Ale to wszystko w tle i tylko obok. W nim jest ciemność okropna, a w ciemności chłopczyk.
Boże humoru, zrób z nim coś koniecznie. Boże humoru, zrób z nim coś nareszcie.

Relacja ze szpitala

Ciągnęliśmy zapałki, kto ma pójść do niego. Wypadło na mnie. Wstałem od stolika. Zbliżała się już pora odwiedzin w szpitalu.
Nie odpowiedział nic na powitanie. Chciałem go wziąć za rękę – cofnął ją jak głodny pies, co nie da kości.
Wyglądał, jakby się wstydził umierać. Nie wiem, o czym się mówi takiemu jak on. Mijaliśmy się wzrokiem jak w fotomontażu.
Nie prosił ani zostań, ani odejdź. Nie pytał o nikogo z naszego stolika. Ani o ciebie, Bolku. Ani o ciebie, Tolku. Ani o ciebie, Lolku.
Rozbolała mnie głowa. Kto komu umiera? Chwaliłem medycynę i trzy fiołki w szklance. Opowiadałem o słońcu i gasłem.
Jak dobrze, że są schody, którymi się zbiega. Jak dobrze, że jest brama, którą się otwiera. Jak dobrze, że czekacie na mnie przy stoliku.
Szpitalna woń przyprawia mnie o mdłości.

Przylot

Tej wiosny znowu ptaki wróciły za wcześnie. Ciesz się, rozumie, instynkt też się myli. Zagapi się, przeoczy – i spadają w śnieg, i giną licho, giną nie na miarę budowy swojej krtani i arcypazurków, rzetelnych chrząstek i sumiennych błon, dorzecza serca, labiryntu jelit, nawy żeber i kręgów w świetnej amfiladzie, piór godnych pawilonu w muzeum wszechrzemiosł i dzioba mniszej cierpliwości.
To nie jest lament, to tylko zgorszenie, że anioł z prawdziwego białka, latawiec o gruczołach z pieśni nad pieśniami, pojedynczy w powietrzu, nieprzeliczony w ręce, tkanka po tkance związany we wspólność miejsca i czasu jak sztuka klasyczna w barwach skrzydeł – spada i kładzie się obok kamienia, który w swój archaiczny i prostacki sposób patrzy na życie jak na odrzucane próby.

Tomasz Mann

Drogie syreny, tak musiało być, kochane fauny, wielmożne anioły, ewolucja stanowczo wyparła się was. Nie brak jej wyobraźni, ale wy i wasze płetwy z głębi dewonu, a piersi z aluwium, wasze dłonie palczaste, a u nóg kopytka, te ramiona nie zamiast, ale oprócz skrzydeł, te wasze, strach pomyśleć, szkieletki-dwutworki nie w porę ogoniaste, rogate z przekory albo na gapę ptasie, te zlepki, te zrostki, te składanki-cacanki, te dystychy rymujące człowieka z czaplą tak kunsztownie, że fruwa i nieśmiertelny jest, i wszystko wie – przyznacie chyba same, że byłby to żart i nadmiar wiekuisty, i kłopoty, których przyroda mieć nie chce i nie ma.