Выбрать главу

Sto pociech

Zachciało mu się szczęścia, zachciało mu się prawdy, zachciało mu się wieczności, patrzcie go!
Ledwie rozróżnił sen od jawy, ledwie domyślił się, że on to on, ledwie wystrugał ręką z płetwy rodem krzesiwo i rakietę, łatwy do utopienia w łyżce oceanu, za mało nawet śmieszny, żeby pustkę śmieszyć, oczami tylko widzi, uszami tylko słyszy, rekordem jego mowy jest tryb warunkowy, rozumem gani rozum, słowem: prawie nikt, ale wolność mu w głowie, wszechwiedza i byt poza niemądrym mięsem, patrzcie go!
Bo przecież chyba jest, naprawdę się wydarzył pod jedną z gwiazd prowincjonalnych. Na swój sposób żywotny i wcale ruchliwy. Jak na marnego wyrodka kryształu – dość poważnie zdziwiony. Jak na trudne dzieciństwo w koniecznościach stada – nieźle już poszczególny. Patrzcie go!
Tylko tak dalej, dalej choć przez chwilę, bodaj przez mgnienie galaktyki małej! Niechby się wreszcie z grubsza okazało, czym będzie skoro jest. A jest – zawzięty. Zawzięty, trzeba przyznać, bardzo. Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze. Sto pociech, bądź co bądź. Niebożę. Istny człowiek.

Wszelki wypadek

Zdarzyć się mogło. Zdarzyć się musiało. Zdarzyło się wcześniej. Później. Bliżej. Dalej. Zdarzyło się nie tobie.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy. Ocalałeś, bo byłeś ostatni. Bo sam. Bo ludzie. Bo w lewo. Bo w prawo. Bo padał deszcz. Bo padał cień. Bo panowała słoneczna pogoda.
Na szczęście był tam las. Na szczęście nie było drzew. Na szczęście szyna, hak, belka, hamulec, framuga, zakręt, milimetr, sekunda. Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Wskutek, ponieważ, a jednak, pomimo. Co by to było, gdyby ręka, noga, o krok, o włos od zbiegu okoliczności.
Więc jesteś? Prosto z uchylonej jeszcze chwili? Sieć była jednooka, a ty przez to oko? Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu. Posłuchaj, jak mi prędko bije twoje serce.

Spadające z nieba

Przemija magia, chociaż wielkie moce jak były, są. W sierpniowe noce nie wiesz, czy gwiazda spada, czy rzecz inna. I nie wiesz, czy to właśnie rzecz, co spaść powinna. I nie wiesz, czy przystoi bawić się w życzenia, wróżyć? Z gwiezdnego nieporozumienia? Tak jakby wciąż stulecie było nie- dwudzieste? Który błysk ci przysięgnie: iskra, iskra jestem, iskra naprawdę z ogona komety, nic tylko iskra, co łagodnie znika – to nie ja spadam w jutrzejsze gazety, to tamta druga, obok, ma defekt silnika.

Wrażenia z teatru

Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty: zmartwychwstanie z pobojowisk sceny, poprawianie peruk, szatek, wyrywanie noża z piersi, zdejmowanie pętli z szyi, ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi twarzą do publiczności.
Ukłony pojedyncze i zbiorowe: biała dłoń na ranie serca, dyganie samobójczyni, kiwanie ściętej głowy.
Ukłony parzyste: wściekłość podaje ramię łagodności, ofiara patrzy błogo w oczy kata, buntownik bez urazy stąpa przy boku tyrana.
Deptanie wieczności noskiem złotego trzewiczka. Rozpędzanie morałów rondem kapelusza. Niepoprawna gotowość rozpoczęcia od jutra na nowo.
Wejście gęsiego zmarłych dużo wcześniej, bo w akcie trzecim, czwartym oraz pomiędzy aktami. Cudowny powrót zaginionych bez wieści. Myśl, że za kulisami czekali cierpliwie, nie zdejmując kostiumu, nie zmywając szminki, wzrusza mnie bardziej niż tyrady tragedii.
Ale naprawdę podniosłe jest opadanie kurtyny i to, co widać jeszcze w niskiej szparze: tu oto jedna ręka po kwiat spiesznie sięga, tam druga chwyta upuszczony miecz. Dopiero wtedy trzecia, niewidzialna, spełnia swoją powinność: ściska mnie za gardło.

Głosy

Ledwie ruszysz nogą, zaraz jak spod ziemi Aboryginowie, Marku Emiliuszu.
W sam środek Rutulów już ci grzęźnie pięta. W Sabinów, Latynów wpadasz po kolana. Już po pas, po szyję, już po dziurki w nosie Ekwów masz i Wolsków, Lucjuszu Fabiuszu.
Do uprzykrzenia pełno tych małych narodów, do przesytu i mdłości, Kwintusie Decjuszu.
Jedno miasto, drugie, sto siedemdziesiąte. Upór Fidenatów. Zła wola Felisków. Ślepota Ecetran. Chwiejność Antemnatów. Obraźliwa niechęć Labikan, Pelignów. Oto co nas, łagodnych, zmusza do surowości za każdym nowym wzgórzem, Gajuszu Kleliuszu.
Gdybyż nie zawadzali, ale zawadzają Aurunkowie, Marsowie, Spuriuszu Manliuszu.
Tarkwiniowie stąd zowąd, Etruskowie zewsząd. Wolsyńczycy ponadto. Na domiar Wejenci. Ponad sens Aulerkowie. Item Sappianaci ponad ludzką cierpliwość, Sekstusie Oppiuszu.
Narody małe rozumieją mało. Otacza nas tępota coraz szerszym kręgbiem. Naganne obyczaje. Zacofane prawa. Nieskuteczni bogowie, Tytusie Wiliuszu.
Kopce Herników. Roje Murrycynów. Owadzia mnogość Westynów, Samnitów. Im dalej, tym ich więcej, Serwiuszu Folliuszu.
Godne ubolewania są małe narody. Ich lekkomyślność wymaga nadzoru za każdą nową rzeką, Aulusie Juniuszu.
Czuję się zagrożony wszelkim horyzontem. Tak bym ujął tę kwestię, Hostiuszu Meliuszu.
Na to ja, Hostiusz Meliusz, Appiuszu Papiuszu, powiadam tobie: Naprzód. Gdzieś wreszcie jest koniec świata.

Listy umarłych

Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie, ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty. Wiemy, które pieniądze nie zostały oddane. Za kogo prędko za mąż powychodziły wdowy. Biedni umarli, zaślepieni umarli, oszukiwani, omylni, niezgrabnie zapobiegliwi. Widzimy miny i znaki robione za ich plecami. Łowimy uchem szelest dartych testamentów. Siedzą przed nami śmieszni jak na bułkach z masłem albo rzucają się w pogoń za zwianymi z głów kapeluszami. Ich zły gust, Napoleon, para i elektryczność, ich zabójcze kuracje na uleczalne choroby, niemądra apokalipsa według świętego Jana, fałszywy raj na ziemi według Jana Jakuba… Obserwujemy w milczeniu ich pionki na szachownicy, tyle że przesunięte o trzy pola dalej. Wszystko, co przewidzieli, wypadło zupełnie inaczej, albo trochę inaczej, czyli także zupełnie inaczej. Najgorliwsi wpatrują się nam ufnie w oczy, bo wyszło im z rachunku, że ujrzą w nich doskonałość.