Выбрать главу
Podziało się, przepadło, na cztery wiatry rozwiało. Sama się sobie dziwię, jak mało ze mnie zostało: pojedyncza osoba w ludzkim chwilowo rodzaju, która tylko parasol zgubiła wczoraj w tramwaju.

Zdumienie

Czemu w zanadto jednej osobie? Tej a nie innej? I co tu robię? W dzień co jest wtorkiem? W domu nie gnieździe? W skórze nie łusce? Z twarzą nie liściem? Dlaczego tylko raz osobiście? Właśnie na ziemi? Przy małej gwieździe? Po tylu erach nieobecności? Za wszystkie czasy i wszystkie glony? Za jamochłony i nieboskłony? Akurat teraz? Do krwi i kości? Sama u siebie z sobą? Czemu nie obok ani sto mil stąd, nie wczoraj ani sto lat temu siedzę i patrzę w ciemny kąt – tak jak z wzniesionym nagle łbem patrzy warczące zwane psem?

Urodziny

Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata: moreny, mureny i morza i zorze, i ogień i ogon i orzeł i orzech – jak ja to ustawię, gdzie ja to położę? Te chaszcze i paszcze i leszcze i deszcze, bodziszki, modliszki – gdzie ja to pomieszczę? Motyle, goryle, beryle i trele – dziękuję, to chyba o wiele za wiele. Do dzbanka jakiego ten łopian i łopot i łubin i popłoch i przepych i kłopot? Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro, co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą? Już taki dwutlenek rzecz ważna i droga, a tu ośmiornica i jeszcze stonoga! Domyślam się ceny, choć cena z gwiazd zdarta – dzieękuję, doprawdy nie czuję się warta. Nie szkoda to dla mnie zachodu i słońca? Jak ma się w to bawić osoba żyjąca? Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę: co dalsze przeoczę, a resztę pomylę. NIe zdążę wszystkiego odróżnić od próżni. Pogubię te bratki w pośpiechu podróżnym. Już choćby najmniejszy – szalony wydatek: fatyga łodygi i listek i płatek raz jeden w przestrzeni, od nigdy, na oślep, wzgardliwie dokładny i kruchy wyniośle.

Autotomia

W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje: jedną siebie oddaje na pożarcie światu, drugą sobą ucieka.
Rozpada się gwałtownie na zgubę i ratunek, na grzywnę i nagrodę, na co było i będzie.
W połowie ciała strzykwy roztwiera się przepaść o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.
Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie. Tu rozpacz, tam otucha.
Jeśli istnieje waga, szale się nie chwieją. Jeśli jest sprawiedliwość, oto ona. Umrzeć ile konieczne, nie przebrawszy miary. Odrosnąć ile trzeba z ocalonej reszty.
Potrafimy się dzielić, och prawda, my także. Ale tylko na ciało i urwany szept. Na ciało i poezję.
Po jednej stronie gardło, śmiech po drugiej, lekki, szybko milknący.
Tu ciężkie serce, tam non omnis moriar, trzy tylko słówka jak trzy piórka wzlotu.
Przepaść nas nie przecina. Przepaść nas otacza.

Klasyk

Kilka grud ziemi, a będzie zapomniane życie. Muzyka wyswobodzi cię z okoliczności. Ucichnie kaszel mistrza nad menuetami. I oderwane będą kataplazmy. Ogień strawi perukę pełną kurzu i wszy. Znikną plamy inkaustu z koronkowego mankietu. Pójdą na śmietnik trzewiki, niewygodni świadkowie. Skrzypce zabierze sobie uczeń najmniej zdolny. Powyjmowane będą z nut rachunki od rzeźnika. Do mysich brzuchów trafią listy biednej matki. Unicestwiona zgaśnie niefortunna miłość. Oczy przestaną łzawić. Różowa wstążka przyda się córce sąsiadów. Czasy, chwalić Boga, nie są jeszcze romantyczne. Wszystko, co nie jest kwartetem, będzie jako piąte odrzucone. Wszystko, co nie jest kwintetem, będzie jako szóste zdmuchnięte. Wszystko, co nie jest chórem czterdziestu aniołów, zmilknie jako psi skowyt i czkawka żandarma. Zabrany będzie z okna wazon z aloesem, talerz z trutką na muchy i słoik z pomadą i odsłoni się widok – ależ tak! – na ogród, ogród, którego nigdy tu nie było. No i teraz słuchajcie, słuchajcie, śmiertelni, w zdumieniu pilnie nadstawiajcie ucha, o pilni, o zdumieni, o zasłuchani śmiertelni, słuchajcie – słuchający – zamienieni w słuch –

Pochwała snów

We śnie maluję jak Vermeer van Delft.
Rozmawiam biegle po grecku i nie tylko z żywymi.
Prowadzę samochód, który jest mi posłuszny.
Jestem zdolna, piszę wielkie poematy.
Słyszę głosy nie gorzej niż poważni święci.
Bylibyście zdumieni świetnością mojej gry na fortepianie.
Fruwam, jak się powinno, czyli sama z siebie.
Spadając z dachu umiem spaść miękko w zielone.
Nie jest mi trudno oddychać pod wodą.
Nie narzekam: udało mi się odkryć Atlantydę.
Cieszy mnie, że przed śmiercią zawsze potrafię się zbudzić.
Natychmiast po wybuchu wojny odwracam się na lepszy bok.
Jestem, ale nie muszę być dzieckiem epoki.
Kilka lat temu widziałam dwa słońca.
A przedwczoraj pingwina. Najzupełniej wyraźnie.

Miłość szczęśliwa

Miłość szczęśliwa. Czy to jest normalne, czy to poważne, czy to pożyteczne – co świat ma z dwojga ludzi, którzy nie widzą świata?
Wywyższeni ku sobie bez żadnej zasługi, pierwsi lepsi z miliona, ale przekonani, że tak stać się musiało – w nagrodę za co? – Za nic; światło pada znikąd – dlaczego właśnie na tych, a nie innych? Czy to obraża sprawiedliwość? Tak. Czy narusza troskliwie piętrzone zasady, strąca ze szczytu morał? Narusza i strąca.
Spójrzcie na tych szczęśliwych: gdyby się chociaż maskowali trochę, udawali zgnębienie krzepiąc tym przyjaciół! Słuchajcie, jak się śmieją – obraźliwie. Jakim językiem mówią – zrozumiałym na pozór. A te ich ceremonie, ceregiele, wymyślne obowiązki względem siebie – wygląda to na zmowę za plecami ludzkości!
Trudno nawet przewidzieć, do czego by doszło, gdyby ich przykład dał się naśladować. Na co liczyć by mogły religie, poezje, o czym by pamiętano, czego zaniechano, kto by chciał zostać w kręgu.