Выбрать главу
Miłość szczęśliwa. Czy to jest konieczne? Takt i rozsądek każą milczeć o niej jak o skandalu z wysokich sfer Życia. Wspaniałe dziatki rodzą się bez jej pomocy. Przenigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi, zdarza się przecież rzadko.
Niech ludzie nie znający miłości szczęśliwej twierdzą, że nigdzie nie ma miłości szczęśliwej.
Z tą wiarą lżej im będzie i żyć, i umierać.

*** (Nicość przenicowała się także i dla mnie…)

Nicość przenicowała się także i dla mnie. Naprawdę wywróciła się na drugą stronę. Gdzież ja się to znalazłam – od stóp do głowy wśród planet, nawet nie pamiętając, jak mi było nie być.
O mój tutaj spotkany, tutaj pokochany, już tylko się domyślam z ręką na twoim ramieniu, ile po tamtej stronie pustki na nas przypada, ile tam ciszy na jednego tu świerszcza, ile tam braku łąki na jeden tu listeczek szczawiu, a słońce po ciemnościach jak odszkodowanie w kropli rosy – za jakie głębokie tam susze!
Gwiezdne na chybił trafił! Tutejsze na opak! Rozpięte na krzywiznach, ciężarach, szorstkościach i ruchach! Przerwa w nieskończoności dla bezkresnego nieba! Ulga po nieprzestrzeni w kształcie chwiejnej brzozy!
Teraz albo nigdy wiatr porusza chmurą, bo wiatr to właśnie to, co tam nie wieje. I wkracza żuk na ścieżkę w ciemnym garniturze świadka na okoliczność długiego na krótkie życie czekania. A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie. I doprawdy nie widzę w tym nic zwyczajnego.

Pod jedną gwiazdką

Przepraszam przypadek, że nazywam go koniecznością. Przepraszam konieczność, jeśli jednak się mylę. Niech się nie gniewa szczęście, że biorę je jak swoje. Niech mi zapomną umarli, że ledwie tlą się w pamięci. Przepraszam czas za mnogość przeoczonego świata na sekundę. Przepraszam dawną miłość, że nową uważam za pierwszą. Wybaczcie mi, dalekie wojny, że noszę kwiaty do domu. Wybaczcie, otwarte rany, że kłuję się w palec. Przepraszam wołających z otchłani za płytę z menuetem. Przepraszam ludzi na dworcach za sen o piątej rano. Daruj, szczuta nadziejo, że śmieję się czasem. Darujcie mi, pustynie, że z łyżką wody nie biegnę. I ty, jastrzębiu, od lat ten sam, w tej samej klatce, zapatrzony bez ruchu zawsze w ten sam punkt. Odpuść mi, nawet gdybyś był ptakiem wypchanym. Przepraszam ścięte drzewo za cztery nogi stołowe. Przepraszam wielkie pytania za małe odpowiedzi. Prawdo, nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi. Powago, okaż mi wspaniałomyślność. Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu. Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam. Przepraszam wszystko, że nie mogę być wszędzie. Przepraszam wszystkich, że nie umiem być każdym i każdą. Wiem, że póki żyję, nic mnie nie usprawiedliwia, ponieważ sama sobie stoję na przeszkodzie. Nie miej mi za złe, mowo, że pożyczam patetycznych słów, a potem trudu dokładam, żeby wydały się lekkie.

Wielka liczba

Cztery miliardy ludzi na tej ziemi, a moja wyobraźnia jest, jak była. Źle sobie radzi z wielkimi liczbami. Ciągle ją jeszcze wzrusza poszczególność. Fruwa w ciemnościach jak światło latarki, wyjawia tylko pierwsze z brzegu twarze, tymczasem reszta w prześlepienie idzie, w niepomyślenie, w nieodżałowanie. Ale tego sam Dante nie zatrzymałby. A cóż dopiero, kiedy nie jest się. I choćby nawet wszystkie muzy do mnie.
Non omnis moriar – przedwczesne strapienie. Czy jednak cała żyję i czy to wystarcza. Nie wystarczało nigdy, a tym bardziej teraz. Wybieram odrzucając, bo nie ma innego sposobu, ale to, co odrzucam, liczebniejsze jest, gęstsze jest, natarczwsze jest niż kiedykolwiek. Kosztem nieopisanych strat – wierszyk, westchnienie. Na gromkie powołanie odzywam się szeptem. Ile przemilczam, tego nie wypowiem. Mysz u podnóża macierzystej góry. Życie trwa kilka znaków pazurkiem na piasku. Sny moje – nawet one nie są, jak należałoby, ludne. Więcej w nich samotności niż tłumów i wrzawy. Wpadnie czasem na chwilkę ktoś dawno umarły. Klamką porusza pojedyncza ręka. Obrasta pusty dom przybudówkami echa. Zbiegam z progu w dolinę cichą, jakby niczyją, już anachroniczną.
Skąd się jeszcze ta przestrzeń bierze we mnie – nie wiem.

Psalm

O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw! Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa, ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju, ile górskich kamyków stacza się w cudze włości w wyzywających podskokach!
Czy muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci albo jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie? Niechby to nawet był wróbel – a już ma ogon ościenny, choć dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku – ależ się wierci!
Z nieprzeliczonych owadów poprzestanę na mrówce, która pomiędzy lewym a prawym butem strażnika na pytanie skąd dokąd – nie poczuwa się do odpowiedzi.
Och, zobaczyć dokładnie cały ten nieład naraz, na wszystkich kontynentach! Bo czy to nie liguster z przeciwnego brzegu przemyca poprzez rzekę stutysięczny listek? Bo kto, jeśli nie mątwa zuchwale długoramienna, narusza świętą strefę wód terytorialnych?
Czy można w ogóle mówić o jakim takim porządku, jeżeli nawet gwiazd nie da się porozsuwać, żeby było wiadomo, która komu świeci?
I jeszcze to naganne rozpościeranie się mgły! I pylenie się stepu na całej przestrzeni, jak gdyby nie był wcale wpółprzecięty! I rozleganie się głosów na usłużnych falach powietrza: przywoływawczych pisków i znaczących bulgotów!
Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce. Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.

Portret kobiecy

Musi być do wyboru. Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło. To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby. Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare, czarne, wesołe, bez powodu pełne łez. Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie. Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno. Naiwna, ale najlepiej doradzi. Słaba, ale udźwignie. Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała. Czyta Jaspersa i pisma kobiece. Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most. Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda. Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem, własne pieniądze na podróż daleką i długą, tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej. Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona. Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi. Albo go kocha, albo się uparła. Na dobre, na niedobre i na litość boską.