Выбрать главу
Obeznani w przestrzeniach od ziemi do gwiazd, gubimy się w przestrzeni od ziemi do głowy.
Jest międzyplanetarnie od żalu do łzy. W drodze z fałszu ku prawdzie przestajesz być młody.
Śmieszą nas odrzutowce, ta szczelina ciszy między lotem a głosem – jako rekord świata.
Były szybsze odloty. Ich spóźniony głos wyszarpuje nas ze snu dopiero po latach.
Rozlega się wołanie: Jesteśmy niewinni! Kto to woła? Biegniemy, okna otwieramy.
Głos urywa się nagle. Za oknami gwiazdy spadają, jak po salwie tynk spada ze ściany.

Rehabilitacja

Korzystam z najstarszego prawa wyobraźni i po raz pierwszy w życiu przywołuję zmarłych, wypatruję ich twarzy, nadsłuchuję kroków, chociaż wiem, że kto umarł, ten umarł dokładnie.
Czas własną głowę w ręce brać mówiąc jej: Biedny Jorik, gdzież twoja niewiedza, gdzież twoja ślepa ufność, gdzież twoja niewinność, twoje jakośtobędzie, równowaga ducha pomiędzy nie sprawdzoną a sprawdzoną prawdą?
Wierzyłam, że zdradzili, że niewarci imion, skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił i kruki przedrzeźniają, i śnieżyce szydzą – a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie.
Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci. Chwiejna waluta. Nie ma dnia, by ktoś wieczności swej nie tracił.
Dziś o wieczności więcej wiem: można ją dawać i odbierać. Kogo nazwano zdrajcą – ten razem z imieniem ma umierać.
Ta nasza nad zmarłymi moc wymaga nierozchwianej wagi i żeby sąd nie sądził w noc, i żeby sędzia nie był nagi.
Ziemia wre – a to oni, którzy są już ziemią, wstają grudka po grudce, garstka obok garstki, wychodzą z przemilczenia, wracają do imion, do pamięci narodu, do wieńców i barw.
Gdzież moja władza nad słowami? Słowa opadły na dno łzy, słowa słowa niezdatne do wskrzeszania ludzi, opis martwy jak zdjęcie przy blasku magnezji. Nawet na pół oddechu nie umiem ich zbudzić ja, Syzyf przypisany do piekła poezji.
Idą do nas. I ostrzy jak diament – po witrynach wylśnionych od frontu, po okienkach przytulnych mieszkanek, po różowych okularach, po szklanych mózgach, sercach – cichutko tną.

Pogrzeb

Czaszkę z gliny wyjęli, położyli w marmury, luli luli ordery na poduszkach z purpury. Czaszkę z gliny wyjęli.
Odczytali z karteczki A (był to chłop serdeczny, B (zagrajcie, orkiestry, C (szkoda, że nie wieczny. Odczytali z karteczki.
A ty oceń, narodzie, a ty szanuj tę zdobycz, że kto raz się urodzi, może zyskać dwa groby. A ty oceń, narodzie.
Nie zabrakło parady dla tysiąca puzonów i policji dla tłumów, i huśtania dla dzwonów. Nie zabrakło parady.
Mieli oczy umkliwe od ziemi ku niebiosom, czy już lecą gołębie i bomby w dziobkach niosą. Mieli oczy umkliwe.
Między nimi i ludem miały być tylko drzewa, to tylko, co się w liściach przemilczy i prześpiewa. Między nimi i ludem.
A tu mosty zwodzone, a tu wąwóz z kamienia, z dnem gładzonym pod czołgi, z echem do zadudnienia. A tu mosty zwodzone.
Jeszcze pełen krwi swojej lud odchodzi z nadzieją, jeszcze nie wie, że z grozy sznury dzwonów siwieją.
Jeszcze pełen krwi swojej.

Dwie małpy Bruegla

Tak wygląda mój wielki maturalny sen: siedzą w oknie dwie małpy przykute łańcuchem, za oknem fruwa niebo i kąpie się morze.
Zdaję z historii ludzi. Jąkam się i brnę.
Małpa, wpatrzona we mnie, ironicznie słucha, druga niby to drzemie – a kiedy po pytaniu nastaje milczenie, podpowiada mi cichym brząkaniem łańcucha.

Jeszcze

W zaplombowanych wagonach jadą krajem imiona, a dokąd tak jechać będą, a czy kiedy wysiędą, nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.
Imię Natan bije pięścią o ścianę, imię Izaak śpiewa obłąkane, imię Sara wody woła dla imienia Aaron, które umiera z pragnienia.
Nie skacz w biegu, imię Dawida. Tyś jest imię skazujące na klęskę, nie dawane nikomu, bez domu, do noszenia w tym kraju zbyt ciężkie.
Syn niech imię słowiańskie ma, bo tu liczą włosy na głowie, bo tu dzielą dobro od zła wedle imion i kroju powiek.
Nie skacz w biegu. Syn będzie Lech. Nie skacz w biegu. Jeszcze nie pora. Nie skacz. Noc się rozlega jak śmiech i przedrzeźnia kół stukanie na torach.
Chmura z ludzi nad krajem szła, z dużej chmury mały deszcz, jedna łza, mały deszcz, jedna łza, suchy czas. Tory wiodą w czarny las.
Tak to, tak, stuka koło. Las bez polan. Tak to, tak. Lasem jedzie transport wołań. Tak to, tak. Obudzona w nocy słyszę tak to, tak, łomotanie ciszy w ciszę.

Sen nocy letniej

Już las w Ardenach świeci. Nie zbliżaj się do mnie. Głupia, głupia, zadawałam się ze światem:
Jadłam chleb, piłam wodę, wiatr mnie owiał, deszcz mnie zmoczył. Dlatego strzeż się mnie, odejdź. I dlatego zasłoń oczy.
Odejdź, odejdź, ale nie po lądzie. Odpłyń, odpłyń, ale nie po morzu. Odfruń, odfruń, dobry mój, ale powietrza nie tykaj.
Patrzmy w siebie zamkniętymi oczami. Mówmy sobie zamkniętymi ustami. Bierzmy się przez gruby mur.
Małośmieszna para z nas: zamiast księżyca świeci las, a podmuch zrywa twojej damie radioaktywny płaszcz, Pyramie.

Atlantyda

Istnieli albo nie istnieli. Na wyspie albo nie na wyspie. Ocean albo nie ocean połknął ich albo nie.
Czy było komu kochać kogo? Czy było komu walczyć z kim? Działo się wszystko albo nic tam albo nie tam.
Miast siedem stało. Czy na pewno? Stać wiecznie chciało. Gdzie dowody?
Nie wymyślili prochu, nie. Proch wymyślili, tak.
Przypuszczalni. Wątpliwi. Nie upamiętnieni. Nie wyjęci z powietrza, z ognia, z wody, z ziemi.
Nie zawarci w kamieniu ani w kropli deszczu. Nie mogący na serio pozować do przestróg.