Rafał A. Ziemkiewicz
Polactwo
O, jakże szybko nastrój prysnął wzniosły!
Albowiem w kraju tym zaczarowanym
gdzie – jak w złej bajce – ludźmi rządzą osły
jakież tu mogą być właściwie zmiany?
Tu tylko szpiclom coraz większe uszy
rosną, milicji – coraz dłuższe pałki,
i coraz bardziej pustka rośnie w duszy,
i coraz bardziej mózg się robi miałki.
Tu tylko może prosperować gnida,
cwaniak i kurwa, łotr i donosiciel…
Janusz Szpotański
(ok. 1975)
Od autora
Sam nie do końca wiem, o czym jest ta książka. Ale – to też coś warte – wiem, o czym nie jest. Nie jest na pewno, choć może mniej uważnym Czytelnikom zdawać się może coś wręcz przeciwnego. Więc od tego zacznę: ta książka nie jest o charakterze narodowym Polaków.
Nie może być, bo autor w ogóle w istnienie czegoś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy, a samo pojęcie uważa za głupie. Tak jakby nasze zachowania zostały przesądzone raz na zawsze przez fakt posługiwania się tym a nie innym językiem, albo posiadania słowiańskich rysów. Polacy nie potrafią pracować, powiadano przez lata, tłumacząc, dlaczego wschodnie Niemcy, Czechosłowacja czy Węgry, nie mówiąc o Jugosławii, choć toczone tym samym socjalistycznym syfem, jednak radziły sobie lepiej. Tymczasem wystarczało pierwszego z brzegu Polaka przeflancować na Zachód i pokazać wypłatę w dolarach, żeby robota tylko mu furczała w rękach. Wystarczało, że latami nie mogący obronić habilitacji asystent wyrwał się z dusznej atmosfery peerelu, wiecznej niemożności, układów i układzików nie do przebicia, a nagle stawał się cenionym naukowcem, mającym otwartą drogę na renomowane zachodnie uczelnie. Artyści, nie mogący się tu przebić, tam nagle okazywali się ludźmi rzadkiej pracowitości i talentu. Znam człowieka, który już po 1989 roku dwa razy w Polsce bankrutował, a kiedy przeniósł się za ocean i założył tam ten sam biznes, którego nie był w stanie skutecznie prowadzić u nas, prosperuje. Tu był nieudacznikiem, a tam nagłe okazuje się zdolnym przedsiębiorcą? U siebie jesteśmy leniami, a na saksach groźną konkurencją dla Chińczyków? U siebie nie możemy wyłonić żadnej sensownej elity politycznej i w każdych kolejnych wyborach głowimy się, czy oddać głos na złodzieja, ale przynajmniej fachowca, uczciwego, ale idiotę, czy na tępego chama, ale spoza układu, czy wreszcie, poddając się poczuciu bezradności, w ogóle cisnąć to wszystko w diabły i iść na piwo – a na świecie potrafimy imponować, kandydować do Nobli, doradzać prezydentom?
Nie ma to nic wspólnego z cechami charakteru, zwłaszcza narodowego. Polak w Polsce jest leniwy, a na Zachodzie pracowity z tego samego powodu: bo tak mu się opłaca. Kiedy pojedzie do Ameryki, zaczyna funkcjonować w systemie, który premiuje pracowitość, aktywność i pomysłowość. Ale dopóki jest u siebie, to wie od pokoleń, że tutaj grunt się nie wychylać, że pokorne cielę dwie matki ssie, stój w kącie, znajdą cię, nie bądź orłem, bo wylecisz, a czy się stoi, czy się leży, każdemu się należy tyle samo.
To wyjaśnienie, nie usprawiedliwienie. Ktoś powie: to nie my wymyśliliśmy ten system, czyniący z ludzi wolnych niewolników, a z niewolników zadowolonych ze swego losu degeneratów, którym do szczęścia wystarcza już tylko regularnie zmieniana micha i od czasu do czasu parę najprostszych rozrywek. Nie wprowadzono tego systemu nad Wisłą na nasze życzenie, przeciwnie, przy znaczącym oporze. Owszem: przegraliśmy wojnę, byliśmy przez pół wieku okupowani, zresztą za zgodą i przy obłudnym współczuciu sojuszników, dla których szafowaliśmy – nikt nie odważy się powiedzieć tej oczywistej prawdy, że niepotrzebnie – krwią polskich żołnierzy. Walczyliśmy dzielnie, cierpieliśmy, konspirowaliśmy, nie tylko w ubiegłym stuleciu, ale w całej naszej historii, oczywiście, że o tym wiem.
Tylko że wszystko to dawno i nieprawda. Nie chcemy pamiętać, że kiedy jedni Polacy szli do powstania, do lasu, walczyć za ojczyznę, to inni podążali za nimi, żeby poległych powstańców obdzierać z butów. Tymczasem, naturalną koleją rzeczy, tych pierwszych było coraz mniej, aż w końcu wyginęli – a drudzy mnożyli się, kwitli, aż wreszcie przyniesiono im w darze ustrój będący spełnieniem ich marzeń, idealnie dostosowany do ich oczekiwań, i jeszcze dowartościowujący poczuciem dumy z własnej, chamskiej tężyzny i przekonaniem, że wszyscy, którzy nie pracują łopatą, żyją z łaski robotnika i chłopa. I tak oto socjalizm, narzucony knutem i naganem czekisty, stopił się z pańszczyźnianą mentalnością Polaka i stał jego drugą naturą, a naród ongiś słynący z niezłomnej walki o wolność, dziś spontanicznie stawia pomniki Gierkowi, wielbi Jaruzelskiego i masowo głosuje w wyborach na funkcjonariuszy obalonego reżimu.
Staliśmy się polactwem, bo z nas polactwo zrobiono, ale pozostaliśmy nim po odzyskaniu niepodległości już z własnego wyboru. Obdarowani przez historię wolnością, o jakiej bez żadnej nadziei marzyły przeszłe pokolenia, pozostaliśmy w duszach niewolniczą trzodą. Bo tak jest wygodniej. A trochę także dlatego, że nikt nie ma odwagi polactwu powiedzieć w oczy prawdy. Vox populi, vox Dei – narodu krytykować nie wolno! Ilekroć napomknę w felietonie czy artykule o przywarach tubylczej ludności III RP, zaraz dostaję pęczek listów z wyrazami oburzenia i napomnieniami: nie obrażać Polaków! Jak pan śmiesz krytykować ten naród, który tak wiele przeszedł! My, społeczeństwo polskie, stanowczo protestujemy przeciwko zamieszczaniu w naszej ulubionej gazecie felietonów Rafała Ziemkiewicza, w których autor zionie pogardą dla prostych ludzi!
U nas tak już jest, że cokolwiek się dzieje, winni są zawsze Oni. Inni. Obcy. Nie swoi. Winni są głupi i nieuczciwi politycy, ale w żadnym wypadku nie ci, którym wystarczy obiecać mieszkania na wiosnę, żeby na takich właśnie głosowali. Polskę okradają wielcy aferzyści, ale w żadnym wypadku nie drobni kombinatorzy, wyłudzający masowo zasiłki, renty i zwolnienia lekarskie. Wtrącają ją w nędzę doktrynalni liberałowie, którzy nie pozwalają dodrukowywać tak bardzo potrzebnych pieniędzy, ale na pewno przecież nie szkodzi Ojczyźnie prywata i egoizm prostych roboli, dla których Polska istnieje tylko po to, żeby dopłacać do ich psu na buty potrzebnych miejsc pracy, choćby miało ją to doprowadzić do ostatecznego upadku i bankructwa.
Zdarzało się w historii, że król otaczał się tchórzliwymi dworakami, mówiącymi władcy tylko to, co ich zdaniem chciał usłyszeć. W stolicy już tli się rewolucja, na granicy wróg zajmuje kolejne warownie, własni poddani przeklinają nieudolnego władcę i witają kwiatami jego wrogów, ale król o tym wszystkim nie wie, bo gnący się w ukłonach dworacy nie mają śmiałości narazić się na podejrzenie, że król nie jest ich zdaniem najmądrzejszym i najsłuszniej postępującym władcą w dziejach. Zamiast myśleć o reformach i zbierać armię, władca trawi więc dni nad projektami nowego, wspanialszego pałacu, rojąc o defiladzie, jaką urządzi dla uświetnienia jego otwarcia.
Coś podobnego dzieje się z Polską. Jak na razie, demokracja okazała się u nas chocholim tańcem, w którym politycy, zamiast cokolwiek zaoferować, poczuli się zmuszeni pląsać w lansadach wokół prymitywa, schlebiać mu, łasić się do niego i na wyścigi przedkładać to właśnie, co powinno mu się najbardziej spodobać: że jest wspaniały, że wszystko mu się należy, i że będzie mu lepiej bez żadnego wysiłku, nie będzie trzeba nic zmieniać, ponosić żadnych wyrzeczeń ani schylać grzbietu. Tak jak polskie media, uwolnione po 1989 roku od bata cenzury i zarządzeń wydziału propagandy KC, poddane zostały dyktatowi oglądalności i runęły do wyścigu, kto wyemituje program głupszy, bardziej krwawy i w gorszym guście – tak samo polska polityka zamieniła się w umizgi do najgorszej ciemnej masy, byle tylko wydrwić od niej głosy potrzebne do wetknięcia zadka w sejmowy fotel. Zamiast liderów, mężów stanu, zdolnych gdzieś nas poprowadzić, mamy poprzebieranych za przywódców pętaków, których stado pędzi przed sobą w przypadkowych kierunkach. Może im samym wydaje się, że dokądś prowadzą, może nawet tak to wygląda z zewnątrz, jeśli nie przyglądać się zbyt długo ani uważnie. Ale tak nie jest.