Dodajmy, że pięćdziesiąt parę lub nawet więcej procent ankietowanych twardo podpisuje się w naszym kraju pod stwierdzeniami tego rodzaju, że za materialny poziom życia każdego odpowiada państwo, że rząd ma obowiązek zapewnić miejsca pracy, że państwo powinno przeznaczać pieniądze w pierwszym rzędzie na dotowanie deficytowych przedsiębiorstw i utrzymanie w nich zatrudnienia, a dopiero kiedy ewentualnie coś mu zostanie – na inwestycje w przyszły rozwój gospodarczy (tak! było takie badanie!). Zapamiętajmy te pięćdziesiąt parę procent i wszystkie te sondaże, bo jasno pokazują, jaką część mieszkańców Polski stanowi polactwo.
Popatrzmy na nasze państwo. Co się stało po kilkunastu – a Bogiem a prawdą, już po kilku zaledwie – latach z polskimi sukcesami, z gospodarczą przemianą, z tymi milionami drobnych przedsiębiorców? Co się stało z polskim bohaterskim oporem przeciwko komunizmowi, z „Solidarnością”, z naszą wiarą? Jak to się stało, że w tak krótkim czasie zmieniliśmy się w pogrążony w głębokiej depresji kraj pastuchów, zdominowany przez rozwydrzoną tłuszczę, która nienawidzi wszystkich i wszystkiego, nikomu nie ufa, na wszystko pluje, wszystkie wartości, zasady i prawa ma głęboko w de, i myśli tylko o czubku własnego nosa? Kraj, w którym 60 procent ankietowanych studentów deklaruje, że chciałoby stąd jak najszybciej wyjechać, z czego ponad połowa – na zawsze?
Co, u diabła, klątwa jakaś? Zmowa? Naród jakiś taki popaprany?
Nie. Oderwijmy się na chwilę od własnych problemów, popatrzmy na tych, którzy mieli podobną do naszej historię i podobne problemy. Litwa – państwo, które odzyskało niepodległość nie po żadnym „okrągłym stole”, który można by uznać za „zmowę elit”, ale po krwawych zamieszkach i demonstracjach. Wybory prezydenckie wygrał tu „człowiek znikąd”, cokolwiek w typie Tymińskiego, który szybko okazał się być powiązany z jakimś szemranym biznesmenem ze Wschodu. Ewidentnie znać w tym wszystkim rękę służb specjalnych imperialnej Rosji, tej samej, która od 1939 trzymała Litwę pod butem. Ale choć mający tak dziwne powiązania prezydent został odsunięty od władzy przez parlament, jego popularność w litewskim społeczeństwie wcale nie zmalała. Gdyby mu tego nie uniemożliwiono, po raz kolejny stanąłby do wyborów i znowu je wygrał. Choćby miał zaraz po tym wysłać w imieniu swego narodu wiernopoddańczy list do Moskwy z prośbą, aby wkroczyła i przyłączyła Wilno do wielkiej rodziny radzieckich stolic. A skąd tak wielka popularność tego człowieka, wręcz zajadłość, z jaką broni go przed zarzutami litewski kołchoźnik, który ulokował w nim wszystkie swoje najlepsze uczucia? Tylko z faktu, że przyszedł z zewnątrz, nie odpowiada za gospodarcze problemy transformacji („Jeszcze nie rządził” – znacie to?) i jest przystojny.
Słowacja. Państwo, w którym komuniści przepoczwarzyli się nie, jak u nas, w socjaldemokratów, tylko w narodowców, i przez które fala niszczącego populizmu w stylu „Samoobrony” przewaliła się u zarania dekady. I które, dodajmy, słono za to zapłaciło, nie tylko problemami gospodarczymi, ale także aferami czy brutalnym łamaniem wolności słowa. W ostatnich latach otrząsnęło się i odniosło wielkie sukcesy gospodarcze, zwłaszcza w dziedzinie uzdrowienia systemu podatkowego i finansów publicznych, wzbudzając podziw na świecie. I właśnie w chwili, gdy reformy zaczęły przynosić owoce, większości obywateli nie chciało się pofatygować na wybory prezydenckie, a ci, którzy się pofatygowali, zadecydowali o powrocie odpowiedzialnego za całe zło poprzedniej dekady postkomunisty-nacjonalisty Mecziara. Mało tego, wraz z tym upiorem przeszłości do drugiej tury przeszedł jego były bliski współpracownik, obecnie skłócony, ale w istocie bliźniaczo podobny.
Albo Bułgaria. Przykład nie tak spektakularny, bo tu przemiana komunistów w postkomunistów nie wiązała się z oddaniem przez nich władzy. Kraj od samego początku lat dziewięćdziesiątych rządzony mniej więcej tak, jak u nas zapewniają, że by rządziły PSL z „Samoobroną”. Z wielką „wrażliwością społeczną”, bez „dzikiego kapitalizmu”, bez „doktrynalnego monetaryzmu” i „wyprzedaży majątku narodowego”. Każdy zwolennik lewicy czy tak zwanej „narodowej” prawicy, każdy fan redaktora Barańskiego i czciciel księdza Rydzyka powinien uznać taką Bułgarię za prawdziwy raj: jeden wielki brud, smród i ubóstwo, na ulicach samochody przywleczone z polskich złomowisk (to nie figura retoryczna – wraki przywożone do nas przez laweciarzy z Niemiec, kupione za grosze i uznane potem za zupełnie już zajeżdżone, jadą potem dalej, na Bałkany właśnie), w stolicy poza dzielnicą rządową nie znalazłem ani jednego domu, z którego nie łuszczyłby się tynk i ani jednej ulicy bez wybojów i dziur, a od czasu otwarcia granic ludność kraju zmniejszyła się z dziesięciu do dziewięciu milionów, bo młodzi ludzie, którym marzy się porządne życie, wieją stamtąd jak najdalej, choćby do Turcji. I znikąd nadziei na zmianę. Na chwilę co prawda wzbudził entuzjazm były car, ale choć rekomendowany przez niego rząd poprawił nieznacznie gospodarcze wskaźniki, dziś już jest serdecznie znienawidzony, a w kolejnych wyborach, przy coraz mniejszej frekwencji, wygrywają komuniści.
A Białoruś? Nie dość, że zaledwie w kilka lat po odzyskaniu niepodległości wyrzekła się jej przygniatającą większością głosów, powracając do sowieckiego języka, godła i obyczaju, to jeszcze, mimo panującej tam nędzy, zacofania i zamordyzmu, wybrany głosami kołchozów ponury pajac wciąż cieszy się ich uwielbieniem i w cuglach wygra każde następne wybory.
Więc co, prawidłowość? Też nie. Przecież w Czechach i na Węgrzech, które dawno już odebrały nam pozycję prymusa w przygotowaniach do wejścia do Unii Europejskiej, też był taki sam komunizm jak u nas. I jakoś dyskurs publiczny nie został tam zdominowany przez histerię i demagogię, a populiści pozostają na marginesie. A Estonia? Okupacja, jakiej była poddana jako sowiecka republika, straty, jakie zadano temu narodowi w jego ludzkiej i materialnej substancji nie dadzą się porównać ze stosunkami, które panowały w naszym „najweselszym baraku w obozie socjalistycznym”. A wystarczyło dziesięć lat, by ten malutki i ciężko doświadczony kraj stał się autentycznym gospodarczym tygrysem, prawdziwym Zachodem, o jakim my długo jeszcze będziemy mogli tylko marzyć!
Jedni potrafili, inni nie. Uwarunkowania wszędzie były mniej więcej takie same, ale ostateczny efekt zależał od konkretnych decyzji konkretnych ludzi, podejmowanych w konkretnych chwilach i okolicznościach.
My, niestety, mimo początkowych sukcesów, stoczyliśmy się. I jak na razie staczamy się nadal. A ponieważ nie leżymy gdzieś na uboczu, na Bałkanach czy skalistych fiordach, tylko w samym środku Europy, pomiędzy Niemcami a Rosją, gdzie nie ma miejsca na bezhołowie wstrząsanej ciągłymi konwulsjami „kartoflanej republiki”, grozi nam to utratą państwowej suwerenności.