Przeciętny obywatel Unii Europejskiej odchodzi na emeryturę w wieku nieco ponad 61 lat, a USA – ponad 63. U nas na emeryturę przechodzi się statystycznie mając lat niespełna 57. Krócej od nas zachowują zawodową aktywność tylko Belgowie, Francuzi i obywatele Luksemburga, ale i oni zauważają coraz częściej, że ceną takiego lenistwa jest spowolnienie wzrostu gospodarczego i zadają swoim rządom pytanie, czy aby ich na to stać. W Polsce nikt nie ma takich wątpliwości. Tłumy krzepkich ubeków i milicjantów, którym III RP łaskawie pozwoliła lata poświęcone utrwalaniu w Polsce sowieckoj własti zaliczać sobie do stażu pracy podwójnie, są dla pracodawców nader atrakcyjni, bo nie trzeba za nie płacić horrendalnych składek na ZUS, podobnie jak za tych, którym rozmaite branżowe przywileje pozałatwiali zawodowi związkowcy. Pozałatwiali, oczywiście, na koszt podatników, a nie swoich związków. Zresztą ich związki też żyją na koszt państwa. Same pensje górniczych działaczy związkowych to rocznie kilkaset milionów złotych, na wypłacanie których też Rzeczpospolitą stać.
Skorośmy już o tym wspomnieli: górnictwo… Duma i potęga peerelu, wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie przestała być oczkiem w głowie III RP. Nie wiem wprawdzie, czy nadal jesteśmy – jak się chlubiła gierkowska propaganda – czwartą światową potęgą w wydobyciu „czarnego złota”. Na świecie, generalnie, wiek dziewiętnasty dobiegł już końca (choć nie wszyscy to zauważyli), zapotrzebowanie na węgiel kamienny jest niewielkie i wydobycie tego surowca spada z roku na rok, mimo pewnych perturbacji na światowych rynkach wywołanych podjęciem przez Chiny intensywnych zbrojeń, skutkujących wzmożonymi zakupami tego surowca – więc możliwe, że awansowaliśmy w zaszczytnej rywalizacji jeszcze wyżej; z drugiej strony, przodujący przed laty w wydobyciu bratni Związek rozpadł się na kilka państw z równie rozbudowanym przemysłem wydobywczym, co musiało namieszać w statystykach. Przyznam, że nie dotarłem do odpowiednich danych. Ale dotarłem do wiadomości, że pod koniec 2003 mieliśmy w Polsce 140 tysięcy górników. Cała Unia Europejska (ta jeszcze nie rozszerzona) razem wzięta miała ich w tym samym czasie tylko 110 tysięcy. Unia to, bądź co bądź, 15 krajów, w tym parę znacznie od naszego większych, ale jeśli ktoś uważa, że to za mało, by się czuć węglowym mocarstwem, to dodajmy jeszcze 36 tysięcy górników pozostających na pięcioletnich urlopach, na których dostają oni wprawdzie tylko 75 proc. pensji, ale zachowują wszystkie przysługujące im ze wspólnej łaski komuny i „Solidarności” dodatki socjalne (z najzabawniejszym „ołówkowym”, czyli zasiłkiem na przybory szkolne dla dzieci – co zdaje się dowodzić jakiegoś szczególnego w tej grupie zawodowej zamiłowania do kształcenia potomstwa), deputat węglowy, nagrody jubileuszowe i barbórkowe, trzynaste i czternaste pensje. Publicysta, od którego spisuję te dane, oszacował takiego „urlopowanego” na pięć lat górnika na jakieś dwa tysiące miesięcznie na rękę. W Warszawie to może niedużo, ale na Śląsku z taką kasą można już funkcjonować, zwłaszcza że nie wiąże się ona z jakimikolwiek obowiązkami. Zresztą byle tylko dotrwać do emerytury. Przeciętny górnik, który zjechał pod ziemię w wieku lat 18, emeryturę dostaje mając lat 43; czas spędzony na urlopie liczy się oczywiście tak samo, jakby pracował. Cóż, górnictwo to zawód niszczący zdrowie, a nasz naród, sądząc po liczbie rencistów, jest wyjątkowo wątły. W takich Niemczech górnik haruje jak w każdej innej branży, a kiedy słyszy, że jego Polski kolega w wieku lat 43 już jest emerytem, łapie się za głowę i nie może uwierzyć, z jak bogatym krajem sąsiaduje.
Nie muszę chyba dodawać, że krzepki emerytowany górnik jest dla pracodawcy równie atrakcyjnym nabytkiem jak emeryt „mundurowy”, albo krzepki rencista. Zresztą górnik na urlopie też. Co prawda, z górnikami jest ten problem, że przeważnie nie potrafią oni niczego innego poza ryciem w podziemnych złożach, ale i na to jest rada. Kopalnie, które na koszt państwa wypchnęły swoich pracowników na górnicze urlopy bądź emerytury, muszą przecież zatrudnić kogoś, kto będzie rył pod ziemią zamiast nich – inaczej spadłoby im wydobycie i przykopalniane spółki nie miałyby długów do hodowania. Podpisują więc umowę z prywatną firmą, tak się dziwnie składa, że przeważnie należącą do jakiegoś zawodowego obrońcy praw ludu pracującego, a górniczego zwłaszcza, ta zaś dostarcza im siłę roboczą zatrudnioną na umowę zlecenie, czyli tych właśnie niby-urlopowanych bądź odprawionych. Rzeczpospolita płaci, stać ją na to.
Jakich znowu odprawionych? – ma prawo zapytać słabiej zorientowany w problematyce górniczej Czytelnik. Otóż urlopy dla górników, aczkolwiek zyskały sobie wśród nich największą popularność, nie były jedynym sposobem okazywania im przez Rzeczpospolitą swej hojności. Przez kilka lat górnik, który tylko łaskawie zgodził się przestać być górnikiem, dostawał za to na rękę czterdzieści tysięcy z hakiem (piszę „na rękę”, oficjalnie było to bodaj 55 tysięcy, ale brutto, bo państwo wyjąwszy tę sumę z jednej kieszeni, odliczało zaraz od niej i przekładało do drugiej kieszeni różne składki i podatki; jak każda hojna ciocia Rzeczpospolita bywa cokolwiek sfiksowana, zresztą takie przekładanie z kieszeni do kieszeni pozwala znaleźć zatrudnienie dla tych rzesz urzędników, których utrzymywanie świadczy o opiekuńczości i wrażliwości społecznej rządzących). Według zgodnej opinii znawców problemu te 30 tysięcy górników, którzy skorzystali z oferty i których możemy śmiało doliczyć do liczby 140 tysięcy nadal pozostających na utrzymaniu kopalń i 36 tysięcy urlopowanych, to najlepiej wykształceni, najbardziej zaradni i najbardziej przedsiębiorczy z całej górniczej braci. Wyobrażam sobie tych niezaradnych – bo spośród zaradnych prawie jedna trzecia przehulała odprawy w kilka miesięcy i zgłosiła się po zasiłek do pomocy społecznej. Oczywiście, nikt im go nie poskąpił. Gdzieżby tam Polski nie było stać na zasiłki!
W zasadzie liczba pracowników kopalń (zostawmy już na boku górników na urlopach, odprawach i zasiłkach) nie jest bezwzględnie związana z ilością wydobywanego węgla. We wstrętnej, kapitalistycznej Wielkiej Brytanii, gdzie przed dwudziestu laty Margaret Thatcher w okrutny sposób pogwałciła prawa socjalne i związkowe, 12 tysięcy górników wydobywa w ciągu roku 33 miliony ton węgla; u nas w 2002 roku 146 tysięcy górników wydobyło 100 milionów ton. Z tego 23 miliony sprzedaliśmy na eksport. Wydobycie tony węgla w polskiej kopalni kosztuje średnio 140 złotych, a cena, jaką można za tę tonę węgla uzyskać, to około 100 złotych. Ostatni głąb, jeśli nie jest działaczem związkowym albo partyjnym, potrafi policzyć, że do każdej tony dopłacamy 40 złotych, co daje kolejną imponującą sumę 800 milionów złotych; w praktyce zresztą więcej, bo kopalnie, o czym za chwilę, mają swoje powody, by sprzedawać poniżej cen rynkowych. Jest to kwota, którą Rzeczpospolita, z pieniędzy zabranych swoim obywatelom, dotuje obywateli państw znacznie od nas bogatszych. I na to też nas stać.
Choć niektórzy pocieszają: w praktyce spora część tego węgla eksportowana jest tylko na papierze. Spółki, pasożytujące na deficytowym górnictwie jak pchły na zdychającym psie, kasują co jest do skasowania i upychają towar na rynku krajowym. Poza tym miliardy złotych, które regularnie ofiarowuje górnictwu rząd, mają przede wszystkim charakter rozmaitych umorzeń i oddłużeń, a kopalnie potrzebują także żywej gotówki, skryptami przecież swoim prezesom i dyrektorom pensji nie wypłacą. Aby tę gotowiznę uzyskać, opychają węgiel na krzywy ryj, za półdarmo. W efekcie działania tych wszystkich mechanizmów, choć nikt nie ma wątpliwości, że węgla wydobywa się w Polsce za dużo, to kupić go nie sposób. Na pustych składach przed kopalniami całymi tygodniami koczują kierowcy ciężarówek z firm, które chciałyby kupić węgiel po obowiązującej cenie i sprzedać na opał tym, którzy go potrzebują. Taką sprzedażą węgla kopalnie nie są zainteresowane, bo nie ponoszą na niej strat.