Выбрать главу

Żebyśmy znowu utracili państwowość, nie trzeba żadnej wojny. Wystarczy, że kolejny „chory człowiek Europy” w tym punkcie mapy jest staremu kontynentowi potrzebny jak gwóźdź w zadku. Jeśli niepodległa Polska okaże się niezdolna do spełnienia minimalnych oczekiwań, jakie ma wobec niej Europa i reszta świata, to sorry Winnetou, trzeba będzie rozwiązać sprawę jakoś inaczej. Możliwe, że poprzez stopniową, niezauważalną kolonizację. Już jakiś czas temu urzędnicy w Brukseli musieli przygotować własne założenia planu rozbudowy polskich autostrad, bo z naszego Ministerstwa Infrastruktury nie mogli się obiecanych papierów latami doprosić. Może więc Belgowie, Niemcy, Francuzi czy ktokolwiek inny zechce też zreformować nam służbę zdrowia, zrestrukturyzować górnictwo, hutnictwo i stocznie, zapewnić bezpieczeństwo na ulicach, wyprowadzić z wiekowego zacofania rolnictwo i załatwić jeszcze parę innych drobiazgów, których Polacy, rękami swoich własnych, demokratycznie wyłonionych rządów, załatwić od kilkunastu lat nie są w stanie. Może skalkulują, że im się to opłaci.

Ale mogą też uznać, że bardziej opłaci się oddać ten przysparzający wiecznych kłopotów kraj pod protektorat Rosji, zawsze chętnej zagwarantować, że w Warszawie znowu zapanuje porządek.

*

Donoszę – pisał Sławomir Mrożek w kpiarskim „Donosie do ONZ”, w czasach, kiedy Zachód, a zwłaszcza zachodnia Europa, traktował nas tak, jak dziś wspominaną tu już kilkakrotnie Czeczenię – że Polacy to też Murzyni, tyle, że biali. W związku z tym należy im się niepodległość. O niepodległość dla Murzynów faktycznie ONZ się wtedy, w 1982, upominała, o naszą nie. Lubimy, co tu gadać, pławić się w takiej ironii. My dla nich, znaczy, dla Zachodu, tyle robimy, a oni nam co? W 1920 powstrzymaliśmy bolszewicką inwazję na Europę, a w 1939 Francja z Anglią w podzięce wystawiły nas do wiatru. Nasi piloci, marynarze i strzelcy przelewali bohatersko krew, a zachodni dyplomaci po prostu sprzedali nas w Jałcie Stalinowi, jak zajeżdżonego konia na kiełbasę. My do Unii Europejskiej z taką miłością i oddaniem, a ona nas, zamiast przytulić do serca i wsunąć parę groszy w kieszonkę, doi jak frajerów, a to utnie fundusze strukturalne, a to przydusi jakimiś normami, a to w inny sposób odbierze, co wcześniej obiecała. My przy Ameryce wiernie u nogi, bez gadania posłaliśmy do Iraku całe dwa tysiące żołnierzy (kto by tam pamiętał, że na koszt budżetu USA), a ci nam nawet nie odpuszczą z wizami i pozwoleniami na pracę!

Stale skrzywdzeni, wystrychnięci na dudka i wydudkani na strychu, nabrani, wykorzystani i oszukani. Tak się czujemy, i wcale nie mówię, że nie mamy się prawa tak czuć. Ale z pławienia się w poczuciu krzywdy i przeżuwania doznanych zdrad niewiele wynika. A już lubować się w tym, wzruszać się, że jesteśmy niewolnicą Isaurą narodów, to po prostu zboczenie, jakiś cholerny, narodowy masochizm. Jeśli ktoś został oszukany raz, to może się uznać za ofiarę przykrego wypadku, jeśli dwa razy, za szczególnego pechowca. Ale jeśli ktoś jest robiony w konia regularnie, i to stale przez tych samych, i stale w taki sam sposób, to chyba nawet będąc ostatnim idiotą powinien w końcu zadać sobie pytanie, czy może nie popełnia w kółko jakiegoś zasadniczego błędu.

*

Mówiąc nawiasem, ta książka miała mieć nieco inny tytuł. Przyznam się: miała mieć tytuł „Gówno chłopu nie zegarek” (takie powiedzonko, którego czasem używał mój Tata – dalszy ciąg: „bo go będzie kłonicą nakręcał”), a podtytuł: „czyli co Polacy zrobili z niepodległością”. Dotąd żałuję, że zgodna opinia wydawcy i mojej żony przeważyła – może i mało kulturalny, ale lepiej by ten tytuł oddawał moje autorskie zamiary. Inna sprawa, że i „polactwo” wystarczy, aby ściągnąć na autora liczne wyrazy oburzenia. Ileż to razy zdarzało mi się wysłuchiwać, że gardzę Polakami! Cóż, na to akurat odpowiedź jest prosta. Gdybym naprawdę Polakami gardził, zbiłbym na tym grubą kasę. Zrobiłbym po prostu to samo co Urban czy Lepper. Założyłbym pismo, przemawiające chamskim, prymitywnym językiem i po chamsku mieszające wszystkich i wszystko z błotem, zgodnie z zasadą, że nic nie daje świni większej radości, niż wywodzenie, że wszyscy są takimi samymi jak ona świniami i taplają się w tym samym błocku. Albo też założyłbym partię polityczną, cynicznie grając na prymitywnych zawiściach prymitywnych ludzi, bluzgając ku uciesze hołoty Balcerowiczowi i bez skrupułów obiecując wszystko, co tylko można obiecać, tak jak w drodze do dyktatury czynił to Lenin. Ten sam Lenin, któremu kiedyś wypsnęło się w chwili szczerości, że aby zostać prawdziwym bolszewikiem, trzeba sobie uświadomić, na jak bezgraniczną pogardę zasługuje istota ludzka. Ciekawe, że podobne powiedzenie przypisuje się też jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych: pogarda dla widza, miał stwierdzić, zawsze owocuje wzrostem oglądalności. W Polsce ta zasada się sprawdza, czy to w mediach, czy w polityce. Tu pogarda żywiona dla ciemnej masy, podchodzenie do wyborców jak do bandy matołów tak tępych, że można im wcisnąć każdą ciemnotę, stanowi najpewniejszą drogę do władzy i płynących z niej profitów. Kto tak sobie właśnie wyobraża statystycznego Polaka, ten jak dotąd doskonale na tym wychodzi.

Ale kto tymi ludźmi naprawdę gardzi, czy ja, nazywając ich polactwem, bo słowo „Polacy” nie chce mi w odniesieniu do nich przejść przez usta – czy ci, którzy na ich głupocie, naiwności i ślepej nienawiści do wszystkiego dokoła żerują, to już sobie Państwo ustalajcie sami. Proszę tylko, żebyście raczyli uważnie przeczytać to, co piszę, zamiast, jak to jest w Polsce we zwyczaju, wydawać opinię nie skażoną znajomością rzeczy.

*

Polacy mają w swej dawnej historii doświadczenie szczególne, obce większości narodów. Polacy mieli kiedyś państwo, które stanowiło jedną z największych potęg ówczesnego świata, górujące pod każdym względem nad sąsiadami, rozległe, obfitujące we wszystkie możliwe bogactwa – i w ciągu kilku zaledwie pokoleń doprowadzili je do zagłady. Ich państwo rozleciało się nagle jak domek z kart, nie dlatego, że najechała je jakaś potęga, której nie było w stanie się przeciwstawić, nie wskutek jakichś kataklizmów, epidemii, trzęsień ziemi i powodzi, ale dlatego, że po prostu do imentu przegniło. Nie miało ani władzy, ani egzekucji praw, ani sprawnej gospodarki, ani aparatu sprawiedliwości, ani armii, ani obywateli, którzy byliby gotowi w imię wspólnego dobra wyrzec się choć drobnej części swoich stanowych przywilejów. Zabił je nie żaden historyczny determinizm, tylko głupota jego własnych mieszkańców, ich zamiłowanie do powszechnego bałaganu, który zwykli utożsamiać z wolnością, nieodpowiedzialność, intelektualna i moralna degrengolada, a wreszcie kompletny brak elit politycznych, które byłyby w stanie zdefiniować narodowe interesy i kierować się nimi. Osobliwość naszego narodu nie polega jednak na tym, że ma w swych dziejach taką katastrofę – ale na tym, że od kilkuset lat żyjąc w jej cieniu, wypracował niepowtarzalną umiejętność nieprzyjmowania tego co się stało do wiadomości i co za tym idzie, niewyciągania ze swojej historii jakichkolwiek wniosków.

Nieliczni Polacy, którzy zabrali się do analizy dziejów z bezlitosną pasją ich zrozumienia, zostali wykpieni, odsądzeni od czci i wiary i oskarżeni o zdradę, jak historycy z otoczonej przez potomnych pogardą krakowskiej szkoły. Nie wymagaliśmy nigdy od naszych intelektualistów prawdy, bo prawda jest gorzka i kole w oczy, tylko „krzepienia serc”, utwierdzania stereotypów i mitów, jakie sobie na własny użytek stworzyliśmy (co zresztą sprawia, że nasza literatura jest dla innych narodów niezrozumiałym dziwaczeniem). Ulubionymi bohaterami polskiej wyobraźni nie byli kraczący realiści, tylko mitomani i opowiadacze bajek, tacy jak Mickiewicz – zręcznie składający rymy wariat, który napisanymi w sekciarskim omamie „Księgami narodu polskiego” na wiele pokoleń ogłupił polskie elity i pozbawił je umiejętności logicznego myślenia. Do dziś w tej dawnej, upadłej Rzeczypospolitej nie chcemy widzieć kraju, o którym ojciec nowożytnej ekonomii Adam Smith odnotował zwięźle, że o ile mu wiadomo, nie produkuje się tu niczego prócz najprostszych rzeczy, niezbędnych do domowego użytku. Kolejne pokolenia wolały patrzeć na to oczami wieszcza: oto tyrani z ościennych krajów, którzy nie mogli patrzeć na wspaniałą staropolską wolność, sprzysięgli się ukrzyżować im ojczyznę. I skutkiem takowej nauki, owe pokolenia zamiast wziąć się do pracy, zakładać banki i budować koleje oraz fabryki, szły od czasu do czasu „w pole”, by tam dokonać „czynu zbrojnego”. I były bardzo rozgoryczone, że Pan Bóg nie wywiązuje się ze swych obowiązków i mimo regularnie składanych za ojczyznę danin krwi, wciąż żadnego cudu z nami uczynić nie chce.