Być może ktoś zechce mi wyrzucać, uważając to za niekonsekwencję, że w początkach swojej publicystyki więcej z Balcerowiczem wojowałem, niż go chwaliłem i bodaj nawet nazwałem go gdzieś w felietonistycznym ferworze „znachorem”. I owszem, w początkach lat dziewięćdziesiątych wiele mi się w firmowanych przez Balcerowicza reformach nie podobało – choć nigdy nie napisałem niczego, co współbrzmiałoby z tonem krytyk różnych „pożytecznych idiotów” z prawicy, którzy potępiając Balcerowicza za „doktrynalny monetaryzm”, „wyprzedaż majątku narodowego” i „niszczenie Polski” oraz w czambuł krytykując wszystkie skutki zmian po roku 1989, z wolnym rynkiem na czele, mościli komunistom drogę powrotu do władzy równie skutecznie, jak czynił to Adam Michnik swoją faryzejską publicystyką i toastami. Miałem za złe Balcerowiczowi coś dokładnie odwrotnego: zbyt powolne tempo zmian. To, że skupił się na kwestiach makroekonomicznych, zaniedbując dekomunizację aparatu skarbowego, że nie przeciwdziałał łupieniu państwowych banków, których pezetpeerowscy prezesi rozdawali majątki w formie kredytów „na wieczne nieoddanie” spółkom zakładanym przez partyjnych i ubeckich kolesiów, że zaniedbał reprywatyzację, zbyt wolno prowadził prywatyzację, że nawet nie wziął pod uwagę możliwości, by konieczną dla ratowania państwa operację likwidacji tzw. nawisu inflacyjnego połączyć z jakąś formą uwłaszczenia obywateli na majątku państwa, co mogłoby zrównoważyć poczucie przeciętnego Polaka, że nowy ustrój obrabował go z dorobku życia. Dzisiaj doskonale sobie wyobrażam argumenty, których można by użyć do odpierania tych zarzutów, jakie wtedy stawiałem, i zresztą jestem gotów do podjęcia sporu, choć cokolwiek byśmy ustalili, teraz i tak nie ma to już żadnego praktycznego znaczenia. Ale te sprawy nie mają żadnego wpływu na stwierdzenie faktu, w moim przekonaniu jak najbardziej oczywistego, że Leszek Balcerowicz okazał się jednym z bardzo rzadkich w najnowszej historii Polski przypadków autentycznego patrioty i człowieka oddanego idei.
Mówię o tym w tym akurat miejscu, bo trudno o przykład bardziej dobitny. Jako prezes NBP Balcerowicz zarabia pięć, nawet dziesięć razy mniej, niż dostałby jako prezes banku komercyjnego – a można być pewnym, że każdy bank komercyjny, gdyby tylko zechciał, zaofiarowałby mu prezesurę z pocałowaniem w rękę. Nawet, jeśli nie zostałby mianowany szefem Międzynarodowego Funduszu Walutowego – a trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby nie odrzucił tej oferty z góry – mógłby Balcerowicz przy swojej pozycji w każdej chwili wyjechać do Ameryki i tam, objąwszy katedrę na najbardziej prestiżowym z uniwersytetów, żyć jak pączek w maśle, zbierając hołdy. A gdyby mu się nie chciało męczyć regularną pracą, mógłby ograniczyć się do objeżdżania przez miesiąc – dwa w roku Ameryki i zachodniej Europy z wykładami, za które w kilka tygodni zarabiałby więcej, niż Rzeczpospolita wypłaca mu przez rok. Cokolwiek kto tam uważa na temat monetaryzmu, liberalizmu czy innych mądrych słów, które budzą w Polsce emocje, choć naprawdę mało kto rozumie ich sens, mamy oto człowieka, który mogąc zarabiać krocie za oceanem, od lat zadowala się w służbie swemu krajowi skromną jak na jego kwalifikacje pensyjką, domkiem pod Warszawą i średniej klasy samochodem. I oto na nienawiści do tego człowieka, na nazywaniu go „bandytą” i wycieraniu sobie nim gęby przy każdej okazji, polityczną karierę robi taki Lepper. Powiatowy cwaniaczek, który w ciągu kilku lat z właściciela zadłużonego gospodarstwa rolnego stał się właścicielem fortuny, nakupował sobie gdańskich mebli, a jego żonę stać na szpanowanie nawet w polu markowymi bluzeczkami po 150 euro. Człowiek, przez ręce którego w sposób nad wyraz podejrzany i przez nikogo nie kontrolowany przepływają miliony, który bezlitośnie wyrzuca z partii każdego, kto ośmiela się zapytać, co przewodniczący raczył zrobić z państwowymi dotacjami na partię oraz z pobieranymi od swych parlamentarzystów haraczami, który holuje za sobą bandę najzwyklejszych mętów, sądzonych i skazywanych za wyłudzenia, pobicia, kradzieże i różnego rodzaju machloje, któremu różne firmy w dyskrecji przekazują nie księgowane „składki na partię” w zamian za odstąpienie od ich blokowania czy terroryzowania w inny sposób – dość powiedzieć, osobnik, który przez jeden ostatni rok więcej zarobił na opluwaniu Balcerowicza, niż sam Balcerowicz na całej swojej służbie Rzeczypospolitej!
I spójrzcie w sondaże: komu z tych dwóch ufa pięćdziesiąt parę procent ankietowanych mieszkańców Polski?
Pięćdziesiąt parę procent. Bardzo proszę, żebyście Państwo zapamiętali tę wielkość. Te pięćdziesiąt parę procent powtarza się w rozmaitych sondażach i badaniach. Co kilka lat, na przykład, jeden z ośrodków badawczych organizuje sondaż z prostym pytaniem: kto pani/pana zdaniem powinien rządzić Polską? Pytanemu podsuwa się szereg opcji, obejmujących konkretne partie, a także instytucje takie jak wojsko, Kościół czy telewizja. Jest też na tej liście opcja zupełnie absurdalna: „koalicja wszystkich istniejących partii”. Ktokolwiek ma pojęcie, czym jest demokracja i o co w niej chodzi, nie może na podobny pomysł zareagować inaczej, niż wzruszeniem ramion. Jak mogłaby powstać „koalicja wszystkich istniejących partii”, nawet jeśli „wszystkich” nie ma oznaczać naprawdę wszystkich istniejących (w tej chwili bodaj coś koło dwustu), ale tylko tych kilka największych, obecnych w Sejmie i zapraszanych do programów telewizyjnych? Trudno o coś bardziej nonsensownego! A jednak tę właśnie arcyidiotyczną opcję wybiera regularnie, w każdym kolejnym badaniu, pięćdziesiąt parę procent pytanych.
O sposobie, w jaki myślą oni o demokracji, wyborach i państwie, wiele mówi sondaż, który przeprowadzono na krótko przed wyborami prezydenckimi w roku 2000. Można by zrozumieć, że ktoś głosuje na kandydata mającego liczne wady, bo mówi sobie – do licha z wadami, facet ma także zalety, i te zalety w moich oczach przeważają. Tak właśnie wyważają sobie plusy i minusy kandydata – bo ideałów, jak wiadomo, nie ma – wyborcy w krajach o długiej demokratycznej tradycji i o powszechnych obywatelskich nawykach. Ale to nie u nas. Krótko przed ostatnimi wyborami prezydenckimi socjolodzy zapragnęli ustalić, jakie konkretnie cechy kandydatów decydują o preferencjach elektoratu, i zlecili proste badanie: ankietowani mieli konkretnym kandydatom przypisać wyróżniające ich cechy. Potem socjolodzy dostali wyniki i stanęli nad nimi, jak to pięknie ujął poeta, niczym dziecko z usty zdumionymi. Bo okazało się, że pięćdziesiąt parę procent respondentów bez chwili namysłu, mechanicznie, przypisuje w czambuł wszystkie cechy pozytywne Kwaśniewskiemu, a wszystkie negatywne – jego konkurentom. Owe pięćdziesiąt parę procent obdarzyło więc Kwaśniewskiego nie tylko patriotyzmem, fachowością odpowiedzialnością za państwo i wszelkimi innymi zaletami, ale także stwierdziło, że Kwaśniewski ma ukończone studia i jest wysoki. I odwrotnie – Krzaklewskiemu, który ma nie tylko dyplom, ale i najuczciwszy pod słońcem doktorat, ci sami ludzie odmówili prawa do używania tytułu człowieka wykształconego, a Olechowskiego, który mierzy sobie dwa metry, uznali za niskiego.
Wielka szkoda, że takich badań nie robiono w innych historycznych momentach i w odniesieniu do innych osób publicznych. Jest bardzo podobne, że pięćdziesiąt parę procent mieszkańców naszego kraju w tej chwili, w kwietniu 2004, uważa, że Andrzej Lepper jest wykształcony, kulturalny i uczciwy – w przeciwieństwie do wszystkich jego przeciwników (o smukłej posturze i subtelnych rysach twarzy już nie wspomnę). Możliwie, że podobnie wypadłoby badanie opinii o Leszku Millerze, gdyby je przeprowadzić tuż przed wygranymi przez SLD wyborami. Bo w dwa lata później, oczywiście, już nie. W dwa lata później ci sami ludzie, pytani o Millera, plują, klną i zapewniają, że „panie kochany, jak ja tę mordę widzę, to aż mnie całego, panie, o!”. To istotne – ci ludzie nie powiedzą, że Miller zadłużył Polskę, że zmarnował międzynarodową koniunkturę, że oddał kraj na łup byłych wojewódzkich sekretarzy PZPR i komendantów MO. Jedyne, co powiedzą, to że nie mogą patrzeć na jego mordę. Choć jeszcze tak niedawno wślepiali się w nią z uwielbieniem. O Wałęsie też zresztą nie powiedzą niczego innego. Tak żyje polactwo – miotane maniakalno-depresyjnym rytmem od bezrozumnego uwielbienia do równie bezrozumnej nienawiści. Poddane całkowicie irracjonalnym emocjom i odruchom, i nawet niezdolne zastanowić się, w jak wielkim stopniu są one skutkiem propagandy i manipulacji, na które się swoją bezmyślnością wystawia. Tyle tylko, że cykl, w jakim uwielbienie zmienia się w furię, jest coraz krótszy.