Natomiast robienie polactwu wody z mózgu, że „zwiększanie wpływów” jest lepsze od „cięć” oznacza jedną, prostą rzecz: prąca do władzy opozycja ani myśli redukować liczby stołków, bo przecież niebawem zamierza sama je obsadzać. W końcu ma dość kolesiów, których trzeba będzie za zasługi dla wyborczego zwycięstwa jakoś nagrodzić i zobowiązać. To zupełnie tak samo, jak z histerycznymi wrzaskami opozycji, by ustępująca ekipa „nie wyprzedawała majątku narodowego”, czyli, by wstrzymała prywatyzację licznych spółek skarbu państwa. Ustępująca ekipa sama to krzyczała, gdy parła do władzy, a kiedy ją objęła, na długi czas istotnie prywatyzację wstrzymała – no, ale wtedy to ona rozdawała królewskim gestem fuchy w zarządach i radach nadzorczych. Pod koniec kadencji, kiedy i tak wiadomo, że wyżerka się skończyła, potrzeba ustawienia się ulega potrzebie napełnienia dziurawej państwowej kasy – i stąd wrzask opozycji: bo gdzie taki na przykład Lepper pousadza swoich licznych kolesiów, jeśli Miller mu posprzedaje spółki skarbu państwa? Cała sztuczka polega na nazwaniu tego, co państwowe, a więc podlegające łupieniu przez polityków, „własnością narodu”. Oczywiście polactwo, mentalnie wciąż zanurzone w ustroju, w którym wszystkie fabryki należały do ludu pracującego miast i wsi, ciągle daje się na to złapać. W ten sposób od dziesięciu z górą lat funkcjonuje u nas postkomunistyczny, gospodarczy koszmarek, pod nazwą „jednoosobowa spółka skarbu państwa”, czyli przedsiębiorstwo ni to państwowe, ni to prywatne, którego zarząd i rada nadzorcza obsadzane są przez politycznych mianowańców, pragnących wyciągnąć ze swej kadencji maksymalne prywatne korzyści i w najmniejszym stopniu nie zainteresowanych długofalowym sukcesem firmy. Politycy, z właściwą sobie perfidią, tłumaczą to obroną interesów państwa. Łżą bezczelnie. Jeśli państwo chce zachować wpływy w jakimś strategicznym sektorze, ma na to bardzo prosty sposób, z powodzeniem stosowany w Wielkiej Brytanii za czasów rządów Margaret Thatcher. Nazywa się to „golden share” – złota akcja. Państwo, prywatyzując firmę o znaczeniu strategicznym, zachowuje w niej jedną symboliczną akcję, ale jest to akcja „złota”, czyli uprzywilejowana, co najczęściej oznacza powiązanie jej z prawem weta. Jeśli nowy, prywatny właściciel, chciałby podjąć jakąś decyzję sprzeczną z interesem państwa, rząd, jako właściciel złotej akcji, udaremnia to, i już. Gdyby polskim politykom naprawdę leżało na sercu dobro państwa, sięgnęliby po ten sprawdzony wzór. Ale im chodzi wyłącznie o zachowanie przedsiębiorstw w ręku państwa, o te latyfundia, jakie stanowią rady nadzorcze i zarządy, po to, by mieć gdzie usadzać kolesiów.
I ile by już politycy nie zachapali, i tak im tego wszystkiego mało. Mając do podziału tyle etatów we władzach wszystkich szczebli, zwykli jeszcze zatrudniać po kilkudziesięciu doradców oraz „gabinety polityczne” – dziwne, nie przewidziane w konstytucji koleżeńskie gremia, opłacane z kieszeni podatnika nie bardzo wiadomo za co. Przed wojną – podaję za Stefanem Bratkowskim, którego wiedza w takich sprawach góruje nie tylko nad moją, ale i większości odpowiedzialnych za administrację wysokich urzędników – prezydent Mościcki, który skupiał w swym ręku najwyższą władzę, zatrudniał 60 osób; 40 w kancelarii cywilnej i 20 w wojskowej, bo był też najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Dziś prezydent Kwaśniewski, którego obowiązki, poza polityką zagraniczną, mają charakter czysto symboliczny, zatrudnia 600 osób. Jego kancelaria dubluje wszystkie resorty Rady Ministrów, stanowiąc jakby drugi rząd, który tyle tylko, że niczym nie rządzi. A na wszelki wypadek mamy jeszcze trzeci rząd – ogromną i również dublującą wszystkie resorty kancelarię premiera. Proszę mi pokazać inny kraj na świecie, który stać na utrzymywanie trzech rządów, w tym jednego rozdętego ponad wszelkie pojęcie i dwóch rezerwowych!
Ale w wielkim dojeniu Rzeczypospolitej mają swój udział także rzesze prostych obywateli, i to mają w nim udział decydujący, bo żeby się dorwać do rządowego koryta, trzeba najpierw sobie kupić odpowiednio wiele głosów – najlepiej poprzez rozdawanie pomiędzy swoich wyborców pieniędzy publicznych. Stąd, według danych z marca 2004, pracuje w Polsce 13 100 tysięcy osób, a rozmaite zasiłki i świadczenia pobiera 13 200 tysięcy. O sto tysięcy więcej – i nie zdziwię się wcale, jeśli przewaga tej grupy do momentu wydania moich słów drukiem wzrośnie jeszcze bardziej. Oczywiście, trzeba tu wziąć poprawkę na tych, którzy pobierając zasiłki jednocześnie pracują, tylko nielegalnie. Ale z drugiej strony, wielu formalnie żyjących z własnej pracy w istocie wykonuje jakieś bezsensowne, biurokratyczne czynności, z których nic nie wynika. Summa summarum, można więc uznać, że dane Eurostatu odzwierciedlają faktyczne proporcje. Pokażcie mi drugie państwo na świecie, które stać na to, żeby połowę swoich dorosłych mieszkańców utrzymywać z budżetu! A Trzecią Rzeczpospolitą – owszem. Stać nas na 3 miliony 100 tysięcy rencistów, w większości w kwiecie wieku i zdrowych jak byki. Drugi po nas kraj OECD w tej konkurencji, Norwegia, ma rencistów w stosunku do całej ludności dwukrotnie mniej niż my. Można by sądzić, że przez nasz kraj przeszły jakieś potworne kataklizmy, jakaś Czeczenia i Afganistan do kwadratu, tak, iż po prostu nie zostało tu ani jednej rodziny, w której ktoś nie miałby urwanej ręki albo nogi. Ale odpowiedź jest prostsza. Wystarczy u nas iść do lekarza-orzecznika, powiedzieć, że ma się depresję albo chorą nóżkę, oczywiście wsuwając przy tym drobną grzeczność do kieszonki, i renta załatwiona. Kolejne rządy przymykają oko na radosne rozdawnictwo uprawnień rentowych, w błogim przekonaniu, że w ten sposób pacyfikuje się nastroje bezrobotnych, poprawia statystyki i nie musi się im płacić zasiłków.
Co bynajmniej nie znaczy, żeby którykolwiek z naszych włodarzy skąpił na zasiłki dla bezrobotnych. Jak przed chwilą wspominałem, znaczna część tych, którzy je pobierają – według autorów raportu sporządzonego na jesieni 2003 jedna trzecia, czyli, skromnie licząc, koło miliona – albo pracuje na czarno, albo nie pracowała nigdy w życiu i pracować nie zamierza, a zasiłek traktuje jak rentę socjalną. Stać nas.
Przeciętny obywatel Unii Europejskiej odchodzi na emeryturę w wieku nieco ponad 61 lat, a USA – ponad 63. U nas na emeryturę przechodzi się statystycznie mając lat niespełna 57. Krócej od nas zachowują zawodową aktywność tylko Belgowie, Francuzi i obywatele Luksemburga, ale i oni zauważają coraz częściej, że ceną takiego lenistwa jest spowolnienie wzrostu gospodarczego i zadają swoim rządom pytanie, czy aby ich na to stać. W Polsce nikt nie ma takich wątpliwości. Tłumy krzepkich ubeków i milicjantów, którym III RP łaskawie pozwoliła lata poświęcone utrwalaniu w Polsce sowieckoj własti zaliczać sobie do stażu pracy podwójnie, są dla pracodawców nader atrakcyjni, bo nie trzeba za nie płacić horrendalnych składek na ZUS, podobnie jak za tych, którym rozmaite branżowe przywileje pozałatwiali zawodowi związkowcy. Pozałatwiali, oczywiście, na koszt podatników, a nie swoich związków. Zresztą ich związki też żyją na koszt państwa. Same pensje górniczych działaczy związkowych to rocznie kilkaset milionów złotych, na wypłacanie których też Rzeczpospolitą stać.
Skorośmy już o tym wspomnieli: górnictwo… Duma i potęga peerelu, wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie przestała być oczkiem w głowie III RP. Nie wiem wprawdzie, czy nadal jesteśmy – jak się chlubiła gierkowska propaganda – czwartą światową potęgą w wydobyciu „czarnego złota”. Na świecie, generalnie, wiek dziewiętnasty dobiegł już końca (choć nie wszyscy to zauważyli), zapotrzebowanie na węgiel kamienny jest niewielkie i wydobycie tego surowca spada z roku na rok, mimo pewnych perturbacji na światowych rynkach wywołanych podjęciem przez Chiny intensywnych zbrojeń, skutkujących wzmożonymi zakupami tego surowca – więc możliwe, że awansowaliśmy w zaszczytnej rywalizacji jeszcze wyżej; z drugiej strony, przodujący przed laty w wydobyciu bratni Związek rozpadł się na kilka państw z równie rozbudowanym przemysłem wydobywczym, co musiało namieszać w statystykach. Przyznam, że nie dotarłem do odpowiednich danych. Ale dotarłem do wiadomości, że pod koniec 2003 mieliśmy w Polsce 140 tysięcy górników. Cała Unia Europejska (ta jeszcze nie rozszerzona) razem wzięta miała ich w tym samym czasie tylko 110 tysięcy. Unia to, bądź co bądź, 15 krajów, w tym parę znacznie od naszego większych, ale jeśli ktoś uważa, że to za mało, by się czuć węglowym mocarstwem, to dodajmy jeszcze 36 tysięcy górników pozostających na pięcioletnich urlopach, na których dostają oni wprawdzie tylko 75 proc. pensji, ale zachowują wszystkie przysługujące im ze wspólnej łaski komuny i „Solidarności” dodatki socjalne (z najzabawniejszym „ołówkowym”, czyli zasiłkiem na przybory szkolne dla dzieci – co zdaje się dowodzić jakiegoś szczególnego w tej grupie zawodowej zamiłowania do kształcenia potomstwa), deputat węglowy, nagrody jubileuszowe i barbórkowe, trzynaste i czternaste pensje. Publicysta, od którego spisuję te dane, oszacował takiego „urlopowanego” na pięć lat górnika na jakieś dwa tysiące miesięcznie na rękę. W Warszawie to może niedużo, ale na Śląsku z taką kasą można już funkcjonować, zwłaszcza że nie wiąże się ona z jakimikolwiek obowiązkami. Zresztą byle tylko dotrwać do emerytury. Przeciętny górnik, który zjechał pod ziemię w wieku lat 18, emeryturę dostaje mając lat 43; czas spędzony na urlopie liczy się oczywiście tak samo, jakby pracował. Cóż, górnictwo to zawód niszczący zdrowie, a nasz naród, sądząc po liczbie rencistów, jest wyjątkowo wątły. W takich Niemczech górnik haruje jak w każdej innej branży, a kiedy słyszy, że jego Polski kolega w wieku lat 43 już jest emerytem, łapie się za głowę i nie może uwierzyć, z jak bogatym krajem sąsiaduje.