Nie muszę chyba dodawać, że krzepki emerytowany górnik jest dla pracodawcy równie atrakcyjnym nabytkiem jak emeryt „mundurowy”, albo krzepki rencista. Zresztą górnik na urlopie też. Co prawda, z górnikami jest ten problem, że przeważnie nie potrafią oni niczego innego poza ryciem w podziemnych złożach, ale i na to jest rada. Kopalnie, które na koszt państwa wypchnęły swoich pracowników na górnicze urlopy bądź emerytury, muszą przecież zatrudnić kogoś, kto będzie rył pod ziemią zamiast nich – inaczej spadłoby im wydobycie i przykopalniane spółki nie miałyby długów do hodowania. Podpisują więc umowę z prywatną firmą, tak się dziwnie składa, że przeważnie należącą do jakiegoś zawodowego obrońcy praw ludu pracującego, a górniczego zwłaszcza, ta zaś dostarcza im siłę roboczą zatrudnioną na umowę zlecenie, czyli tych właśnie niby-urlopowanych bądź odprawionych. Rzeczpospolita płaci, stać ją na to.
Jakich znowu odprawionych? – ma prawo zapytać słabiej zorientowany w problematyce górniczej Czytelnik. Otóż urlopy dla górników, aczkolwiek zyskały sobie wśród nich największą popularność, nie były jedynym sposobem okazywania im przez Rzeczpospolitą swej hojności. Przez kilka lat górnik, który tylko łaskawie zgodził się przestać być górnikiem, dostawał za to na rękę czterdzieści tysięcy z hakiem (piszę „na rękę”, oficjalnie było to bodaj 55 tysięcy, ale brutto, bo państwo wyjąwszy tę sumę z jednej kieszeni, odliczało zaraz od niej i przekładało do drugiej kieszeni różne składki i podatki; jak każda hojna ciocia Rzeczpospolita bywa cokolwiek sfiksowana, zresztą takie przekładanie z kieszeni do kieszeni pozwala znaleźć zatrudnienie dla tych rzesz urzędników, których utrzymywanie świadczy o opiekuńczości i wrażliwości społecznej rządzących). Według zgodnej opinii znawców problemu te 30 tysięcy górników, którzy skorzystali z oferty i których możemy śmiało doliczyć do liczby 140 tysięcy nadal pozostających na utrzymaniu kopalń i 36 tysięcy urlopowanych, to najlepiej wykształceni, najbardziej zaradni i najbardziej przedsiębiorczy z całej górniczej braci. Wyobrażam sobie tych niezaradnych – bo spośród zaradnych prawie jedna trzecia przehulała odprawy w kilka miesięcy i zgłosiła się po zasiłek do pomocy społecznej. Oczywiście, nikt im go nie poskąpił. Gdzieżby tam Polski nie było stać na zasiłki!
W zasadzie liczba pracowników kopalń (zostawmy już na boku górników na urlopach, odprawach i zasiłkach) nie jest bezwzględnie związana z ilością wydobywanego węgla. We wstrętnej, kapitalistycznej Wielkiej Brytanii, gdzie przed dwudziestu laty Margaret Thatcher w okrutny sposób pogwałciła prawa socjalne i związkowe, 12 tysięcy górników wydobywa w ciągu roku 33 miliony ton węgla; u nas w 2002 roku 146 tysięcy górników wydobyło 100 milionów ton. Z tego 23 miliony sprzedaliśmy na eksport. Wydobycie tony węgla w polskiej kopalni kosztuje średnio 140 złotych, a cena, jaką można za tę tonę węgla uzyskać, to około 100 złotych. Ostatni głąb, jeśli nie jest działaczem związkowym albo partyjnym, potrafi policzyć, że do każdej tony dopłacamy 40 złotych, co daje kolejną imponującą sumę 800 milionów złotych; w praktyce zresztą więcej, bo kopalnie, o czym za chwilę, mają swoje powody, by sprzedawać poniżej cen rynkowych. Jest to kwota, którą Rzeczpospolita, z pieniędzy zabranych swoim obywatelom, dotuje obywateli państw znacznie od nas bogatszych. I na to też nas stać.
Choć niektórzy pocieszają: w praktyce spora część tego węgla eksportowana jest tylko na papierze. Spółki, pasożytujące na deficytowym górnictwie jak pchły na zdychającym psie, kasują co jest do skasowania i upychają towar na rynku krajowym. Poza tym miliardy złotych, które regularnie ofiarowuje górnictwu rząd, mają przede wszystkim charakter rozmaitych umorzeń i oddłużeń, a kopalnie potrzebują także żywej gotówki, skryptami przecież swoim prezesom i dyrektorom pensji nie wypłacą. Aby tę gotowiznę uzyskać, opychają węgiel na krzywy ryj, za półdarmo. W efekcie działania tych wszystkich mechanizmów, choć nikt nie ma wątpliwości, że węgla wydobywa się w Polsce za dużo, to kupić go nie sposób. Na pustych składach przed kopalniami całymi tygodniami koczują kierowcy ciężarówek z firm, które chciałyby kupić węgiel po obowiązującej cenie i sprzedać na opał tym, którzy go potrzebują. Taką sprzedażą węgla kopalnie nie są zainteresowane, bo nie ponoszą na niej strat.
A gdyby kopalnia nie ponosiła strat, nie miałaby długów, którymi może handlować, nie byłoby umorzeń, nie miałyby więc z czego żyć spółki dające zarobek zawodowym związkowcom, albo, o zgrozo, mogłoby się okazać, że w ogóle są psu na buty potrzebne wszystkie te ponadkopalniane biurokratyczne struktury, zjednoczenia czy kompanie węglowe, dające z kolei zarobek partyjnym nomenklaturom. Gdyby węgiel nie przynosił strat, Rzeczpospolita nie pakowałaby w górnictwo miliardów, a gdyby nie te miliardy, jeszcze by się mogło okazać, że wydobycie tony węgla wcale nie musi kosztować aż 140 złotych. Że może nawet jesteśmy w stanie wydobywać węgiel po cenach zbliżonych jak w innych krajach i nawet sprzedawać go bez dopłat. I nawet, Boże uchowaj, okazałoby się, że górnictwo zamiast kulą u nogi i kotwicą, może być dla gospodarki napędem!
Kilka miesięcy przed tym, jak usiadłem do pisania niniejszej książki, obliczano, że w polskim górnictwie na 20 pracowników pod ziemią przypada jeden prezes. Jak to wygląda w tej chwili, nie mogę sprawdzić, bo akurat trwa kolejna reorganizacja. Ale jestem dziwnie spokojny, jeszcze nie było w dziejach III RP takiej reorganizacji, po której zatrudnienie, zwłaszcza na stanowiskach kierowniczych, by zmalało. Powiedzmy sobie szczerze; wyrzucenie na bruk pięciu, dziesięciu, czy nawet pięćdziesięciu tysięcy górników, którym straszy się u nas takich, co ośmielają się podważać sens wydawania na górnictwo tak wielkich pieniędzy – to jeszcze pikuś. To by się jakoś przeżyło. Ale wyrzucić z gabinetów tylu prezesów, z których przecież każdy jest czyimś kumplem, kogoś wspiera, pod kogoś jest podwieszony, który komuś wyświadczył jakieś przysługi i sam ma prawo oczekiwać przysług – tego by system społeczno-polityczny III RP na pewno nie wytrzymał. Więc Rzeczpospolita płaci. Co jej szkodzi, w końcu płaci z naszych pieniędzy. Samo oddłużenie kopalń w roku 2003 to 18 miliardów. Bez mała 10 procent całego budżetu państwa! Do tego wspomniane już osłony i dodatki socjalne, odprawy, urlopy, a zresztą czort jeden wie, co właściwie, bo przez trzynaście ostatnich lat celowo tak pogmatwano wszelkie rozliczenia tej branży, pozaplatano je w tak misterne pętelki i kłębowiska, oparto na tylu fikcyjnych przelicznikach i wyssanych z palca parametrach, że księgowy z Enronu nad bilansami naszych spółek węglowych tylko by gwizdnął z uznaniem i zaczął się rozglądać za jakąś prostą pracą fizyczną.
Dobrze. Zostawmy na razie górnictwo na boku, bo jeszcze parę akapitów na ten temat i szlag mnie trafi przy klawiaturze. A przecież to nie jedyna podstawa naszej gospodarczej mocarstwowości.
Według oficjalnej informacji ze strony internetowej Ministerstwa Rolnictwa, dzierżymy chwalebne czwarte miejsce w Europie, a siódme w całym świecie, w produkcji żywca wieprzowego.
Na liście naszych sukcesów gospodarczych ten akurat plasuje się daleko za uprawą ziemniaków (3 miejsce na świecie, 2 w Europie – ale wcale nie to decyduje o tym, że nazywanie Polski „republiką kartoflaną” jest więcej niż uzasadnione) czy nawet buraków cukrowych (7 miejsce w świecie, 6 w Europie). Ale napiszę parę słów o hodowli świń, bo, podobnie jak węgiel, jest to doskonały przykład, jak funkcjonuje i czym się kieruje państwo polskie.
Być może to prawda, co twierdzą niektórzy historycy, że to właśnie hodowla świń zadecydowała o potędze Imperium Rzymskiego (że niby nażarci wieprzowiną Rzymianie lepiej się rozmnażali i żwawiej bili od innych ludów śródziemnomorskich, stroniących od tego wysokoenergetycznego pożywienia ze względów religijnych), ale było to już dość dawno temu. Dziś w krajach cywilizowanych wieprzowina nie jest w modzie. Lekarze zrobili jej fatalną opinię, zapanowała moda na fitness i podobnie jak w krajach zachodnich, spożycie wieprzowiny spada w Polsce z roku na rok. A mimo to z roku na rok wzrasta jej produkcja.
Ach, więc pewnie sprzedajemy ją gdzieś za granicę – wyrwie się może ktoś naiwny. Oczywiście, nie. Gdzie niby moglibyśmy ją sprzedawać? Po pierwsze, jest droga. Nie jesteśmy Nową Zelandią, gdzie całe rolnictwo zostało urynkowione i w ciągu kilku lat jego efektywność wzrosła tak, że opłaca się Nowozelandczykom sprzedawać swe produkty nawet na drugim końcu świata. Polska, żeby było ją stać na to wszystko, na co ją stać, musi nakładać wysokie haracze, wszelkiego rodzaju VAT-y i akcyzy na co tylko popadnie. Chłopi, oczywiście, cieszą się, bo od zarania III RP praktycznie nie dawało się tu stworzyć rządowej większości bez którejś z partii chłopskich, dzięki czemu chłopi załatwili sobie zwolnienie z podatku dochodowego i wydzielenie rolnictwa z tzw. ubezpieczeń społecznych (osobny kryminał, ale o tym w innym miejscu). Myślą więc, że to nie oni płacą, tylko miastowi. Oczywiście się mylą – płacą. Płacą, bo przecież muszą kupować benzynę i olej napędowy, muszą kupować nawozy, maszyny, ubrania, gumofilce, magnetowidy, zestawy satelitarne i wszelkie inne produkty, których producenci bądź importerzy zmuszeni są płacić podatki i za siebie, i za pozwalnianych od podatków chłopów, i które muszą zostać wielokrotnie przewiezione, z fabryki do magazynu, z magazynu do hurtowni, z hurtowni do sklepu, i w ten sposób przechodzi w ich cenę akcyza nałożona na paliwa, z której bierze się prawie połowa budżetu tego najhojniejszego na świecie państwa. A skoro płacą, to nie mają innego wyjścia, niż wliczyć to z kolei w ceny swoich produktów, i przez to są one drogie.