Nigdy, nawiasem mówiąc, nie przestanie mnie dziwić, że u nas tak elementarne rzeczy ogłaszać można niczym prawdy objawione. To przecież oczywiste, że podatki są jak naczynia połączone – koniec końców wszyscy zapłacą mniej więcej tyle samo, z dwoma wyjątkami: miliarderów, których stać na takich księgowych, że nawet jak płacą, to w istocie nic nie płacą, tylko jeszcze zarabiają – i nurków śmietnikowych, którzy wszystko, czego potrzebują, wyławiają z recyklingu. Natomiast ci, którzy chcą normalnie żyć i utrzymywać rodziny, chcąc nie chcąc, muszą w rozmaitych cenach zapłacić podatki za tych, którzy im dostarczają towarów i usług. Tak, jak „ścieka w dół” bogactwo, bo bogacz zatrudnia do swej obsługi sekretarzy, kamerdynerów, ogrodników, tapicerów, dziwki i instruktora jazdy konnej – tak samo rozpływają się po obywatelach nakładane na nich podatki. Piekarz musi mieć buty, więc zapłaci w ich cenie część podatków nałożonych na szewca, no ale gdyby nie szewc, kupujący u niego bułki, to z kolei nie miałby z czego zapłacić swojego podatku piekarz. I tak, żeby tej starej wyliczanki nie przedłużać, każdy płaci za każdego, karmiąc molocha państwowej biurokracji – i właśnie dlatego nikt w Polsce nie ma kasy, mój maleńki kolego, chyba że kręci coś na lewo.
To przecież elementarne, drogi Watsonie – jak mawiał sławny detektyw. Wystarczą trzy szare komórki, by zrozumieć, że cały ten socjalistyczny bełkot o „redystrybucyjnej funkcji podatków” jest gigantyczną bzdurą. Że obietnice, iż władza zabierze bogatym po to, by dać biednym, pomijając już ich moralny aspekt, są gigantycznym łgarstwem: wszystkie nałożone na bogaczy podatki i tak zapłacą za nich właśnie biedni. A jednak przyjęcie do świadomości tej prostej prawdy, że podatki są przerzucalne, przekracza zdolności umysłowe nie tylko przeciętnego Polaka, ale i przeciętnego Francuza czy Niemca. Widocznie marzenie o „sprawiedliwości społecznej” tak się ludziom rzuciło na głowy, że jeśli fakty to marzenie niweczą, to tym gorzej dla faktów. Tylko w Ameryce, gdzie zresztą zasada przerzucalności podatków została odkryta, wyborcy po prostu przyjęli ją do wiadomości, i dlatego Ameryka wygląda tak, jak wygląda, a Polska też wygląda tak, jak wygląda.
Nasi hodowcy zatem, kończąc tę dygresję, nie mogą sobie pozwolić na ceny, po których można by ich świnie sprzedać na zagranicznych rynkach. Zresztą niby na których? Unia Europejska sama dusi się w nadprodukcji rolnej, Rosja weźmie wszystko, ale nie bardzo ma czym płacić, zresztą chętniej kupi od zachodniej Europy, bo tamci dopłacają do eksportu, żeby sprzedać taniej (dotując tym samym statystycznego Rosjanina z pieniędzy swoich podatników). Z tego samego powodu nie ma co marzyć o podbijaniu rynku amerykańskiego, o nowozelandzkim nie mówiąc.
Więc skąd to wysokie miejsce Polski w światowym rankingu produkcji rolnej? Odpowiedź jest prosta: ze skupu interwencyjnego. Możecie śmiało nie kupować od rolników wieprzowiny czy zboża, zrobi to za nas rząd. Już nie wyjaśniam, za czyje pieniądze, bo skoro ktoś dobrnął w lekturze aż tu, już to wie. Ale może zapyta ktoś dociekliwy, co rząd robi z tym skupem potem? Przecież nie sprzedaje nam, bo, po pierwsze, jak się już rzekło, nie jemy aż tyle, a po drugie, wolimy kupować produkty z importu, bo tańsze. Importu rząd zakazać nie może, choć każdemu idącemu po władzę politykowi wydaje się, że to najprostsze rozwiązanie i bez cienia zażenowania obiecuje chłopstwu na wiecach i w ulotkach, że zabroni. Potem, jak już się do władzy dopcha, dowiaduje się – wtedy dopiero! – że jest coś takiego jak umowy międzynarodowe, światowa organizacja handlu, różne arbitraże, że gdyby chcieć tą metodą dogadzać wyborcom pana polityka, to inne państwa z punktu nałożą cła na nas i dostaniemy na tym w plecy, że hej. Polityk musi przyjąć to do wiadomości (choć coraz częściej odmawia – za złamanie przez rząd Millera umowy prywatyzacyjnej PZU możemy zabulić miliard euro, w chwili pisania tej książki sztokholmski sąd arbitrażowy otrzymał właśnie stosowne pozwy), ale nie ma odwagi powiedzieć chłopstwu prawdy, więc dalej żyje ono w przekonaniu, że na jego bolączki jest sposób prosty jak w pysk dał, i zniechęcone do zdrajcy szuka kogoś, kto następny zrobi je w głąba.
No więc – co robi Rzeczpospolita z tym nieszczęsnym skupem interwencyjnym?
Ano nic. Magazynuje go. I trzyma. Państwo, oczywiście, nie ma tylu chłodni i silosów, ile do tego trzymania potrzeba, ale to żaden problem – wynajmuje prywatne. Tak się przypadkiem składa, że w zdecydowanej większości należące do prominentów różnych chłopskich partii i związków, co oczywiście szalenie wzmaga determinację tych ostatnich w prowadzeniu chłopstwa na blokady i demonstracje do walki o zwiększenie zakresu skupu interwencyjnego i podniesienia jego cen. Mówiąc krótko: najpierw z naszych pieniędzy, ściągniętych w formie podatków, z PiT-ów, akcyz, VAT-ów, obowiązkowych składek i innych, skupuje rząd nikomu niepotrzebne płody rolne, a potem jeszcze płaci cwaniakom, którzy tym interesem kręcą, za to, że zechcą je przechować w swoich magazynach. Cwaniaczkom zresztą często i to jeszcze mało – chamowi zawsze mało, pazerność jest jedną z jego głównych cech, o czym szerzej w innym miejscu – i, jak poseł Bonda z „Samoobrony”, najbezczelniej ten przechowywany u nich skup interwencyjny sprzedają, kasując po cenie rynkowej, znacznie niższej od interwencyjnej, ale w żywej gotówce do własnej kieszeni, w błogiej nadziei, że nikt się o te góry zboża czy mięsa nigdy nie upomni.
Albowiem, co w tym wszystkim najważniejsze, zakupionej interwencyjnie przez państwo żywności nie magazynuje się u nas w jakimś konkretnym celu. Jeśli ktoś naiwnie sobie wyobraża operację w stylu tego, co niejaki Kunik podpowiadał Nikodemowi Dyzmie – że państwo skupuje w czasie klęski urodzaju, by po paru latach, wyczekawszy na nieurodzaj, sprzedać i na tym zarobić – to jest po prostu jeszcze jednym z zaludniających nasz kraj naiwnych leszczy. Ceny interwencyjnych skupów, określane wskutek politycznych targów i pod naciskiem ulicznych rozrób, dawno już weszły na taki poziom, że o sprzedaży tego wszystkiego z zyskiem nie ma nawet co marzyć. Pamiętajmy, że w każdej z branż czy grup interesu, rozrywającej czerwone sukno Rzeczypospolitej jak stado sępów ścierwo, rywalizują pomiędzy sobą liczne partie i związki. Każda chce zagarnąć jak najwięcej stołków, przyssać się do koryta w jak najliczniejszej gromadzie, a droga do sukcesu wiedzie przez pochwalenie się polactwu: patrzcie, my wam załatwiliśmy więcej, niż tamci. Tamci chcieli tylko po dwa pięćdziesiąt za litr, a my wytargowaliśmy trzy pięćdziesiąt! Tamci chcieli skapitulować, a myśmy wyrwali jeszcze po sto złotych dotacji do każdej tony, plus gwarancje, plus jeszcze coś. To na polactwo działa, to jest argument…
Cholera, znowu zniesie mnie w dygresję, ale taka to już jest książka – trudno o tym wszystkim pisać spokojnie, metodycznie, według konspektu. Ale skoro już przy tym, demokracja w Polsce, w czternaście lat po jej zadekretowaniu, to w praktyce zwykły bandycki targ. Nic to nie ma wspólnego z pięknymi ideami ojców założycieli amerykańskiej demokracji, ani nawet z pomysłami jakobinów. Po prostu, w Polsce budżet państwa to taki, powiedzmy, roczny udój Rzeczypospolitej. Mniej więcej połowa tego, co się rocznie w Polsce udaje wytworzyć i zarobić, i czego nie uda się ukryć przed pazernością aparatu państwowego, trafia w ręce rządu. Być w rządzie, to mieć możność skierowania jakiejś części tej kasy do określonych środowisk. Żeby być w rządzie, trzeba być w parlamencie, żeby być w parlamencie, trzeba dostać odpowiednio wiele głosów, a żeby się nabrać głosów, trzeba przekonać odpowiednio liczną grupę, że będzie się – jak to ładnie politycy w swoim załganym języku nazwali – „reprezentować jej interesy”, czyli że się wyrwie innym, a da im. Raz kasa podatników szła na dofinansowanie banków spółdzielczych, raz na interwencyjny skup, kiedy indziej znowu na górnictwo czy jeszcze co innego, zależnie od układu sił i umów koalicyjnych. Kto wygrał, kto się ułożył z innymi wygranymi, nabywa na czas kadencji prawo do łupienia społeczeństwa jako takiego i obdarzania zyskami swoich wyborców i – nie zapominajmy o tym – swoich sponsorów z czasów kampanii. Do sponsorów wrócę potem, ale co do kupowania sobie głosów rozmaitych grup, to zwróćmy uwagę, że w swej istocie oznacza to uruchomienie swoistego społecznego darwinizmu. Silna branża, która może politykom dostarczyć struktury i kasę, która może ściągnąć pod URM parę tysięcy miotających mutrami i palących opony demonstrantów, albo sparaliżować cały kraj strajkami, wyrwie ze wspólnej kasy tyle, że nachapią się i jej przywódcy, i szeregowe, strajkowe mięso. A emeryci, pielęgniarki i wszyscy, którzy takich możliwości nie mają, mogą sobie zdychać. To się ładnie nazywa „sprawiedliwością społeczną”, względnie, w wersji solidarnościowej, „społecznym solidaryzmem”.