Выбрать главу

Przez całą gierkowską dekadę tysiące ludzi pchało się na Śląsk, bo górnikom płacono, jak na owe czasy, krocie, przysługiwały im dodatki, asygnaty i szesnaste pensje, a wojennej machinie Układu Warszawskiego każdej ilości węgla, jaką tylko dało się wydobyć, i tak było za mało, żeby odlać dość czołgowych skorup na potrzeby wyzwalania zachodniej Europy i reszty świata spod kapitalistycznego wyzysku. Na utrzymanie tego wszystkiego poszły zasoby pokoleń, także tych, które dopiero się urodzą.

Kogo to obchodzi. Za Gierka to było życie. Jadło się, piło i popuszczało pasa.

*

Jeszcze jedna sprawa, o której zupełnie się dziś nie pamięta. Czekam z utęsknieniem na książkę, w której ktoś opisałby skalę zbrojeń w peerelu lat siedemdziesiątych – i koszty tego obłędu, jakie na nas spadały. Ta sprawa wydaje się dziś na śmierć zapomniana. Może dlatego, że w wielostopniowym systemie cenzorskich zakazów i propagandowych kłamstw, jaki obowiązywał w peerelu, to wszystko, co dotyczyło tzw. obronności, czyli przygotowań do ataku na Europę, okryte było tajemnicą i cenzurą najściślejszą z możliwych. Prędzej można było zdemaskować klikę partyjnych złodziei, napisać prawdę o Katyniu, nazwać pierwszego sekretarza grubym słowem, nawet naurągać samemu Breżniewowi, niż drobną wzmianką zahaczyć o sprawę wydatków wojskowych bądź władzy, jaką miało wojsko, żartobliwie zwane „ludowym”, nad każdą dziedziną życia.

W istocie, w swojej głębokiej warstwie, peerel, tak jak wszystkie państwa socjalistyczne, zaprojektowany był jako państwo przejściowe i cała jego konstrukcja podporządkowana została wielkiemu zadaniu, jakie postawiła historia przed całym „obozem” – zadaniu zaniesienia płonącej żagwi rewolucji aż do wybrzeży Atlantyku i dalej, na cały świat, żeby i oni zaznali wreszcie tego raju, który raczyli nam zabezpieczyć w Jałcie i Poczdamie. Peerelowskie miasta, do dziś można zauważyć tego ślady, budowano tak, że od przedmieścia do centrum ciągnęły się pasy pustego miejsca. Wiatr duł tymi ciągami, zwłaszcza na peryferiach, tak, że wychodził człowiek zza węgła i miał wrażenie, że cug mu zaraz urwie łeb. Oficjalnie nazywało się to „klinami napowietrzającymi” i jakoby służyć miało temu, żeby do centrum miasta docierało świeże powietrze. Ale nieprawda, chodziło o przepływ w stronę odwrotną – te niezabudowane kliny miały rozbić falę uderzeniową wybuchu atomowego i zminimalizować w ten sposób zniszczenia.

Zauważalny fakt, że każda rzecz wykonana w socjalizmie była toporna, nieporęczna, za duża i w ogóle jakaś taka, chciałoby się rzec, chamska, w dzieciństwie tłumaczyłem sobie marnością socjalistycznej technologii. Byle drobiazg kupiony w peweksie wydawał się śmiać w ręku, zachęcać, żeby go chwycić, jeszcze do tego znać było w nim troskę o ekonomię – wyrób socjalistyczny wyglądał przy nim jak bunkier przy domku z bajek Disneya. Kuchenka czy lodówka opakowane były w blachę diablo grubą, choć każdy głupi widział, że to zwykłe marnowanie surowca, pociągające za sobą na dodatek niewygody dla użytkownika. Kiedyś mi uświadomił znajomy inżynier, że to kwestia maszyn, niezdolnych do precyzyjnych czynności, i tego, że nasze huty po prostu nie były w stanie walcować cienkiej stali. Dlaczego? Dlatego, że te maszyny i te blachy miały służyć przede wszystkim produkcji wojskowej, i do niej były przystosowane. Chwilowo produkowały wyroby cywilne, owszem, ale nie było to ich prawdziwe przeznaczenie. O tym, do czego je zrobiono naprawdę, szczegóły znaleźć można było w kopercie „mob”. Odpowiednie władze wojskowe konsultowały, co można było zainstalować na wyposażeniu fabryki, a co było zbędne. Odpowiedni wydział musiał zatwierdzić każdą przebudowę budynku, każde byle przepierzenie czy podpiwniczenie.

Nie mielibyśmy dziś tak potwornego gospodarczego i społecznego problemu z kopalniami, gdyby były one drążone z myślą o potrzebach Polski, a nie dla napędzania zbrojeniowych młynów Kriuczkowa czy innego Greczki. Nie użeralibyśmy się z kolejarzami, gdyby głównym zadaniem postawionym przed peerelowskimi PKP nie było przewiezienie w odpowiedniej chwili sowieckich jednostek drugiego i trzeciego rzutu, i gdyby w związku z tym nie utrzymywano tam ogromnego nadzatrudnienia. Polskie huty nie miałyby takiego kłopotu z konkurencją na światowych rynkach, gdyby zbudowano je do wytapiania wysokogatunkowej stali i przygotowywania z nich wyrobów potrzebnych w normalnej gospodarce, a nie do produkcji prefabrykatów na pancerze i lufy. I, przede wszystkim, załamanie gospodarcze nie byłoby może aż tak głębokie, gdyby peerel nie utopił ogromnych środków, surowców i bezmiaru ludzkiej pracy w uzbrajaniu na nic nam niepotrzebnej armii, po to tylko, żeby Jaruzelski mógł na jej czele najechać na Danię i okupować ją w imię Marksa-Engelsa-Lenina i ich proroków z Kremla.

*

Jaruzelski. Na liście bohaterów-idoli polactwa zajmuje na pewno drugie miejsce, po Gierku, a tuż przed czterema pancernymi i kapitanem Klossem. Fakt, że sowiecki generał w polskim mundurze i były komunistyczny namiestnik priwislanskiego kraju zachował w Polsce tak liczną rzeszę histerycznie mu oddanych zwolenników, sam w sobie jest wystarczającym dowodem, jakiej degeneracji uległ ten dumny naród, który niegdyś żył na zajmowanych przez nas ziemiach. Trudno mi sobie wyobrazić, co musi się człowiekowi stać w głowę, aby, dostawszy po pysku, jeszcze za to dziękował bijącemu, chwaląc go, że przecież mógł zamiast niego przyjść ktoś silniejszy i obić gorzej.

Zresztą wdzięczność polactwa dla Jaruzelskiego za to, że wprowadzając stan wojenny dał pohulać ubekom i zomolom i pozwolił położyć fundamenty pod przyszłe fortuny różnym komunistycznym szumowinom, obywa się byle jakim pretekstem. Propaganda stanu wojennego bazowała na twierdzeniu, że „Solidarność” szykowała jakieś krwawe zamachy, powstania, falę terroru – i śmiała akcja WRONy zapobiegła wojnie domowej. Była to oczywista bzdura, ale ponieważ po roku 1989, w ramach zawartego kontraktu politycznego, nikt nie prostował ani tego, ani innych kłamstw upowszechnianych latami przez komunistyczną propagandę, więc wcale często można jeszcze spotkać ludzi, którzy wciąż głęboko w tę niedoszłą wojnę domową i jej nieszczęścia wierzą.

Potem chwalcy Jaruzelskiego wystąpili z tezą, że gdyby nie stan wojenny, doszłoby do ruskiej inwazji. A ruska inwazja, ma się rozumieć, spowodowałaby tak straszne ofiary, że tych kilkunastu zastrzelonych górników plus ponad sto ofiar skrytobójstwa „nieznanych sprawców” to przy tym pikuś. Bzdura jest tak piramidalna, że aż człowiek nie wie, od czego zacząć jej rozplątywanie. Po pierwsze, teza, że wejście do Polski Sowietów wywołałoby jakieś spontaniczne powstanie, jest kompletnie wyssana z palca. Skoro nie było żadnych większych wystąpień przeciwko rodzimemu żołdactwu i ZOMO, choć ktoś mógłby się łudzić, że Polak do Polaków strzelać nie będzie – to znaczy, że tym bardziej nikt nie wyszedłby na ulice demonstrować ani nie barykadowałby się w fabrykach przeciwko Armii Czerwonej. A tej ostatniej też przecież nie zależałoby na krzyczących relacjach w zachodniej prasie. Najpewniej cała interwencja przeszłaby nie bardziej krwawo, niż w Czechach. Zresztą szkoda o tym gadać, bo – po drugie – wiemy przecież ponad wszelką wątpliwość, że Sowieci wchodzić do Polski z wojskiem nie zamierzali, mamy ujawnione przez Bukowskiego protokoły z samego ich centrum decyzyjnego. I, mało jeszcze, jasno wynika z rozmów, które tam sowieccy przywódcy toczyli, że to Jaruzelski zabiegał u nich o zbrojną interwencję, i od nich właśnie usłyszał, że ma sprawę załatwić sam.

Mówiąc nawiasem, Czesi, nad którymi polactwo przyzwyczaiło się odczuwać wyższość, kpiąc sobie z ich tchórzostwa (dlaczego w Czechach nie było w czasie wojny partyzantki? Bo Niemcy zabronili) jakoś nigdy nie czcili Husaka i nie wmawiali sobie, że w końcu mogli im Sowieci osadzić u władzy kogoś gorszego. Nikt na Węgrzech nie ośmieli się nazwać patriotą Kadara. W tych krajach trafili się komuniści – Dubczek i Nagy – którzy zasłużyli sobie na wdzięczną pamięć swoich narodów, ale za to akurat, że, choć czerwoni, mieli odwagę postawić się Moskwie. W Rumunii z tego samego powodu do dziś zdarza się usłyszeć dobre słowo o Ceausescu – drań był, ale nasz, i z ruskim potrafił gadać ostro. Jedno tylko polactwo upatrzyło sobie na bohatera właśnie tego komucha, który na rozkaz Moskwy przetrącił swojemu własnemu narodowi kark.

Mówiąc jeszcze jednym nawiasem, kult Jaruzela łączy polactwo zupełnie harmonijnie z kultem Gierka, do czego trzeba nielichej dawki demencji. Kult Gierka, poza wymienionymi już przyczynami, żywi się w znacznym stopniu konstatowaniem i przeżywaniem wielkiej krzywdy, jaką wyrządzono byłemu pierwszemu sekretarzowi, wywalając go z partii i odbierając związane z tym apanaże, tak, że na starość musiał żyć bardzo skromnie z emerytury, na którą zapracował sobie w młodości, kopiąc węgiel u wrażych kapitalistów (poglądowa lekcja, swoją drogą, wyższości kapitalistycznego wyzysku pracownika nad socjalistyczną troską o tegoż). Oczywiście sklerotykom, którzy stawiają dziś Gierkowi pomniki, zawieruszyło się w pamięci, że w ten sposób potraktowała ich idola nie brzydka „Solidarność”, która za amerykańskie dolary zniszczyła socjalny raj peerelu, tylko drugi ich idol – Jaruzelski. I że to on właśnie zapakował Gierka i jego ekipę do internatu, zarzucając jej zrujnowanie kraju, bo wymyślił sobie, niesłusznie, że społeczeństwo będzie miało Gierkowi coś za złe. Popieram pomysł Macieja Rybińskiego, żeby dla oszczędności obie miłości polactwa połączyć w jednym pomniku, przedstawiającym Jaruzelskiego internującego Gierka.