Выбрать главу

Stanisław Lem napisał kiedyś opowiadanko o planecie, którą rządzą roboty. Ludzi oficjalna ideologia uważa za największych wrogów, roboty spotkane przez bohatera na ulicy wygłaszają przeciwko ludziom namiętne filipiki, zachwalając robocią cywilizację – ze zdumieniem odkrywa on jednak, że niektóre z tych robotów tak naprawdę robotami nie są. Tak naprawdę to ludzie, poukrywani w metalowych skorupach, usiłują jakoś żyć wśród nienawidzących ich robotów. Pointa opowiadania jest zaś taka, że robotów okazuje się już w ogóle na planecie nie być – zaludniają ją sami poprzebierani ludzie, z których każdy sądzi, że jest tym jedynym.

Tak właśnie wyglądał komunizm czasów gierkowskich. Pod prasą ogłupiającej propagandy i drobiazgowo zorganizowanego obłędu każdemu wydawało się, że jest ostatnim normalnym człowiekiem w morzu absurdu, a jego dom – ostatnim miejscem, gdzie się mówi prawdę, formułując ją w normalnej, polskiej mowie, a nie w koszmarnym partyjnym slangu.

Dzisiejszym młodym ludziom trudno sobie wyobrazić, jak silne było to poczucie oblężenia. O swoim dziadku, o jego endeckiej działalności, legionach i POW dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy byłem dorosły. O tym, że mój własny Ojciec zdążył jeszcze jako młody chłopak złożyć wojskową przysięgę w AK – dopiero po jego śmierci. Mój własny Tata, kochany, cudowny człowiek, bał się ze mną rozmawiać na takie tematy. Bał się, że coś wyniosę z domu, chlapnę w szkole, a jakiś kapuś natychmiast doniesie – i zgnoją mu syna. Do dziś pamiętam, jak się o mnie przestraszył, gdy przypadkiem natknął się w moim pokoju na rzuconą gdzieś byle jak „bibułę”.

Często pytam ludzi, których spotykam, jak to wyglądało u nich. Przeważnie – podobnie. Nasi ojcowie bali się nam opowiadać o rodzinnej historii, o krewnych zaginionych na Wschodzie czy pomordowanych po wojnie. W każdym razie odkładali te rozmowy, aż dzieci podrosną i dojrzeją do wtajemniczenia. Trudno się dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, w jakie czasy sięgali pamięcią. Może nie całe pokolenie polskiej inteligencji, ale ogromna jego część, rosło w kompletnej próżni. Bez pamięci, bez tradycji, bez historii, ani tej wielkiej, narodowej, ani rodzinnej. Przeszłości nie było, zostały z niej jakieś strzępki, i nie każdy miał czas, chęć i możliwości, aby mozolnie odnajdywać zagubione elementy i stopniowo układać z nich cały obraz.

Pod koniec podstawówki udało nam się u jednego z kumpli znaleźć jakiś stary portret Piłsudskiego. Odfotografowałem go, porobiłem odbitki dla kolegów i siebie, a potem z dumą umieściłem Marszałka na honorowym miejscu w swoim pokoju. Mój Tata popatrzył, pokręcił głową i westchnął „gdyby dziadek to widział, to by chyba umarł!”. Ale nawet wtedy nie chciał mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego mój dziadek, choć legionista, Piłsudskiego szczerze nienawidził. A ja i moi rówieśnicy, choć nie byliśmy jakimiś opornymi na wiedzę młotkami (śmiem twierdzić, że przeciwnie), o Piłsudskim wiedzieliśmy akurat tyle, że bił czerwonych i że szkolny podręcznik nazywał go faszystą. Gdyby ktoś wtedy nazwał go przy nas socjalistą, to jak nic zarobiłby w kły.

Zdarzały się wyjątki. Przez krótki czas, bodaj w szóstej klasie, przedmiotu zwanego „Przysposobieniem Obronnym” nauczał nas, wskutek braków w ciele pedagogicznym, niejaki pan Gałach, z zawodu trener siatkówki, w szkole zatrudniony jako WF-ista (gdziekolwiek dziś jest, niech postępują za nim słoneczne promienie i śpiew ptaków). To na jego lekcji po raz pierwszy w życiu usłyszałem straszne słowo „Katyń”. A kiedy na pytanie o największą polską organizację podziemną nierozgarnięty kolega odpowiedział zgodnie z podręcznikiem „Armia Ludowa” (AK, wedle tego samego podręcznika, przestała wojnę z bronią u nogi), Gałach potrafił cisnąć w niego sabotem, rycząc: „To Polak tak mówi? Patriota? Won, skurwysynu, za drzwi!”. Ale ten złoty człowiek funkcjonował w szkole na wariackich papierach. Większość nauczycieli śmiertelnie się bała – wyjąwszy tych kilkoro całkowicie zaprzedanych czerwonych świń, w rodzaju pani dyrektor szkoły, która potrafiła wezwać do szkoły ubecję, odkrywszy w zeszycie jednego z moich kolegów obraźliwą karykaturę Jaruzela.

Przepraszam, ale potrzebne mi do wywodu jeszcze jedno wspomnienie. W dniu, kiedy przeniósł się do wieczności towarzysz Breżniew, w mojej szkole zapanowała spontaniczna radość – zresztą, wiadomość tę przynieśli do szkoły moi dwaj bracia, którym na tę okoliczność nasza matka po raz pierwszy i jedyny w życiu nalała wódki i wychyliła z dziećmi kieliszek, ku należnemu uczczeniu radosnej wieści. Przez całą przerwę wraz z kumplami tańczyliśmy na korytarzach, skandując radosne okrzyki i hasła, w których czcigodny zmarły przyrównywany był do zwierząt hodowlanych i narządów płciowych, a nauczycielki zamknęły się w pokoju nauczycielskim i nie odważały się wyściubiać z niego nosa, przerażone, że ktoś doniesie, że to widziały i słyszały. Dla nich było to niepojęte. Niektóre z nich pamiętały jeszcze, jak na wieść o śmierci Stalina w panice wcierały sobie pod powieki tytoń z papierosów, żeby mieć oczy równie czerwone i załzawione jak wszyscy dookoła.

Pomiędzy Gierkiem a Jaruzelskim stało się coś niewiarygodnego, niesamowitego. Przyjechał do nas Polak – Papież, a potem wybuchła „Solidarność” i ludzie nagle zobaczyli, ilu ich jest. Przestali chować się w robocich skorupach i wygłaszać do siebie nawzajem propagandowe filipki przeciwko ludziom. Okazało się, że nie ma się co wygłupiać, że komuna zdechła, wszyscy myślimy to samo i mamy ją głęboko gdzieś. Tego już nie można było cofnąć. Nie można było przywrócić martwej ideologii nawet pozorów życia. Można było zrobić tylko jedno: złamać odradzający się naród siłą, przetrącić wchodzące w życie pokolenie, odebrać mu nadzieję, zmusić do wyjazdu, do pogrążenia się w alkoholizmie, w najlepszym wypadku, zamknięcia się w czterech ścianach. Przedłużyć agonię i gnicie systemu kosztem złamania w ludziach nadziei. Tę właśnie przysługę oddał socjalizmowi Jaruzelski.

*

Czasem, proszę wybaczyć ten osobisty ton, trudno mi uwierzyć, że to się działo naprawdę. Pamiętam „Solidarność” jako jakąś niesamowitą eksplozję optymizmu, nadziei, energii. Tak musiały wyglądać, wyobrażam to sobie, czytając historyczne opracowania, czasy, gdy uchwalano Konstytucję Trzeciego Maja, albo pierwsze dni Powstania Listopadowego. Nie mogę uwierzyć, że ten wybuch tkwiącej w nas energii mógł do tego stopnia nie pozostawić po sobie żadnego śladu. Zniknąć, rozwiać się. W dzisiejszej Polsce, pełnej zapiekłej złości, frustracji, zrzędzenia, poczucia beznadziejności, mającego się zupełnie nijak do faktów, w Polsce, co tu gadać, po prostu ciężko chorej na psychozę depresyjną, usiłuję sobie ten entuzjazm przypomnieć – i długo muszę sam siebie przekonywać, że on istniał naprawdę, a nie tylko w którejś z fantastycznonaukowych powieści, których tyle za młodu pochłaniałem.

Być może, gdyby wśród ludzi decydujących o biegu wydarzeń po roku 1989 trafił się mąż stanu z prawdziwego zdarzenia, gdyby nie popełniono tych wszystkich głupstw i podłości, o których pogadamy w następnym rozdziale, udałoby się coś z tego kapitału ocalić. Ale co tam gdybać…

Historyczną zasługą Jaruzela – zasługą, oczywiście, nie dla Polski, tylko dla jej wrogów – było to, że zdołał zabić w nas nadzieję na lepsze jutro. Nie wymagało to masowych morderstw – wystarczały „punktowe”, wymierzone w podziemnych aktywistów i krzewiących patriotyzm księży. Nie wymagało masowych zsyłek na Sybir – wystarczała demonstracja siły i kilka czy kilkanaście tysięcy paszportów w jedną stronę. Wszyscy, którzy dywagują o rzekomej wojnie domowej, powstaniach i ofiarach, przed którymi miała nas akcja Jaruzela ochronić, bredzą albo świadomie łżą w obronie swoich nikczemnych biografii. To nie była już Polska szwoleżerów ani powstańców warszawskich. To była Polska wytrzebiona z elit, na poły rozstrzelana, Polska pamiętająca jeszcze swoją Białą Górę, triumf bezkarnej zbrodni oraz mużyckiej przemocy, i z tego powodu, mimo całego entuzjazmu, pełna czeskiej ostrożności. Przez cały czas istnienia „Solidarności” nie udało się milicji i SB, mimo licznych starań, sprowokować żadnego antysowieckiego ekscesu – w końcu musiały do profanowania nocami cmentarzy Armii Czerwonej posyłać swoich funkcjonariuszy. Nie było tak znowu trudno pokazać tej Polsce, że się w swoich nadziejach pomyliła, że, jak to zwięźle ujął car Aleksander – „żadnych marzeń”, nie ma co śnić o lepszym jutrze, każda praca zostanie tu zniweczona, każde działanie udaremnione i każde życie złamane.

Tak samo, jak pamiętam wybuch entuzjazmu po wyborze Jana Pawła II i zwycięskich strajkach sierpniowych, tak samo pamiętam ten zwis po stanie wojennym. Nikomu nie chciało się robić nic – niektórym, co najwyżej, uciekać gdzieś do normalnego świata. Najlepiej zresztą mówić za samego siebie. W połowie lat osiemdziesiątych nie chciało mi się już nawet pisać porządnej, wojującej science fiction w stylu zajdlowskim, dusza domagała się bajki o skarbach, stolinach i magicznych włóczniach. Ten i ów przez wzgląd na poczucie przyzwoitości robił coś dla podziemia, ale bardziej z jakiegoś konradowskiego poczucia wierności samemu sobie, niż z wiary, że kolportowaniem ulotek można zaszkodzić sowieckim dywizjom. Zresztą ulotki miały sens, gdy trzeba było ujawniać jakąś ocenzurowaną prawdę, a po stanie wojennym mieliśmy przekonanie, że wszyscy wszystko doskonale wiedzą, że wszystko jest oczywiste. Przekonanie, które się zresztą po roku 1989 strasznie na ludziach „Solidarności” zemściło.