Выбрать главу

Wiedzieliśmy, że wszystko wokół nas gnije i się rozpada, że życie w tym stanie rozkładu jest nieznośne, że będzie coraz gorzej – ale, z drugiej strony, że nic się nie da zrobić, bo za Bugiem stoi te czterdzieści dywizji, na które przecież nie rzucimy się z kamieniami. Pewnie właśnie dlatego, jeśli mnie jaki psychoanalityk będzie kiedyś próbował badać metodą wolnych skojarzeń, to na hasło: „peerel”? – zawsze, odruchowo, bez chwili namysłu odpowiem to samo: „syf”. Żadne inne słowo nie jest w stanie lepiej opisać tego, co stanowiło mój „kraj lat dziecinnych”.

Komuniści? Dziś wielu z nich udaje głupich, twierdząc uparcie, że przecież w ogóle żadnych komunistów ani komunizmu w peerelu nie było, no, może na początku, ale potem już nie. Pewnie, jeśli „komunizm” ma oznaczać głęboką wiarę w ideę i starania na rzecz zrealizowania utopii społeczeństwa bezklasowego czy jak tam się to niby nazywało, to ten gatunek ludzki wymarł na długo przed oficjalnym ogłoszeniem śmierci ustroju. Tylko nie bardzo rozumiem, po co się bawić w słówka. Być komunistą znaczyło należeć do nomenklatury, do rządzącej mafii, której ideologia w gruncie rzeczy nie różniła się od zasad życiowych pierwotniaka pantofelka: jeść i rosnąć. A komunizm oznaczał rządy tej mafii. Ponieważ do roku 1989 wszyscy oni chcieli, żeby ich nazywać komunistami, dlaczego nie mieliśmy im wyświadczyć tej drobnej uprzejmości i tak ich właśnie nazywać? I dlaczego mielibyśmy nagle teraz zmieniać nazewnictwo, bo ludzie, którzy kiedyś demonstracyjnie zwracali się do siebie per „towarzyszu”, dziś się tego wstydzą i chcą być nazywani inaczej?

W tamtym czasie spotykałem dwa rodzaje komunistów. Z pierwszym z nich najpełniej zetknąłem się w początkach swej pracy zawodowej. Miesięcznik „Fantastyka”, w którym załapałem się na etat stażysty, należał do partyjnego koncernu „RSW Prasa – Książka – Ruch” i po paru miesiącach obecności w pracy dowiedziałem się, że muszę wziąć udział w szkoleniu ideologicznym. Właściwie nie wiem, czy był to wymóg dotyczący każdego nowego pracownika, czy też zadziałała przeciwko mnie redakcyjna spychotechnika. Pojechałem na to szkolenie do ośrodka KC PZPR w Serocku, przysłano nam lektorów, oczywiście też z KC… Lektorzy partyjni, jak należało się spodziewać, stanowić powinni komunistyczną śmietankę. Powinni nas, młodych dziennikarzy, starać się natchnąć swym ideologicznym zaangażowaniem, zaagitować, rozgrzać, toż za to im, do cholery, płacono i rozdawano talony na małe fiaty. Tymczasem na swych szkoleniach z kamiennymi twarzami, monotonnym, znudzonym głosem recytowali nam brednie z przeznaczonych do tego broszurek, a po południu, przy obowiązkowym gorzałkowaniu (barek ośrodka zaopatrzony był w wódki i piwa o klasę lepsze od asortymentu dostępnego w sklepach) usiłowali się z nami zbratać, udowadniając, że tak prywatnie, między nami, mają to wszystko głęboko w tyle, no ale, bądźmy poważni, przecież jest określona sytuacja międzynarodowa, są pewne określone uwarunkowania, no nie, Jałta, czterdzieści dywizji, no co niby zrobisz. Taki był sznyt ówczesnych komunistów. W prywatnych kontaktach demonstracyjnie klęli komunę, opowiadali, jacy to kretyni siedzą w KC i politbiurze, co ci idioci znowu wymyślili – dokładnie tak, jak towarzysz Jan Winnicki z serialu Barei „Alternatywy 4”, postać doskonale podpatrzona w rzeczywistości tych czasów.

Ale widziałem także komuchów nieco innych. Komuszków, powinienem był właściwie powiedzieć, bo chodzi o moich rówieśników. Nie było ich wielu – na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie. Przeważnie synowie komunistycznych generałów, pułkowników lub sekretarzy, choć nie było to regułą. Inteligentni, doceniający wagę wykształcenia, uczący się języków i tak cyniczni, że aż nie było po nich tego cynizmu znać, do tego stopnia uważali go za rzecz najzupełniej naturalną. Szykowali się robić kariery, żyć w luksusowych domach, jeździć dobrymi samochodami, bywać na Zachodzie, i w gruncie rzeczy nic ich w życiu więcej nie interesowało. Pytani o swoje członkostwo w ZSyPie czy innej powszechnie bojkotowanej organizacji potrafili odpowiedzieć z rozbrajającą szczerością: „przecież jak się w tym kraju nie da dupy, to się do niczego nie dojdzie”. Komuna ich potrzebowała i korzystała z ich gotowości chętnie, bynajmniej nie egzaminując ze szczerości deklarowanych przekonań. Czasy były takie, że kto „dawał dupy”, a jeszcze nie był przy tym ostatnim mułem, znał jakiś język obcy i miał pojęcie o czymkolwiek, szedł w górę jak rakieta. Oczywiście, śmieliśmy się z nich i otaczaliśmy towarzyskim ostracyzmem. Ale oni jakoś ten ostracyzm znosili, wliczając go w koszty wymarzonej kariery, i śmieli się z nas, przy nielicznych okazjach, kiedy do takich rozmów przychodziło, mówiąc, że my nigdy nic nie osiągniemy, a oni kiedyś będą tu rządzić.

I rzeczywiście, rządzą. Co i raz widzę te zapamiętane z młodości padalcowate twarze i rybie oczka na zdjęciach i na ekranie telewizora. Są prezesami państwowych mediów i spółek skarbu państwa, ministrami, obsadzają zarządy i rady nadzorcze, przekręcają miliony, a jeden zdołał nawet tak w sobie polactwo rozkochać, że dwukrotnie wygrał wybory prezydenckie. Żeby nie było nieporozumień: tego akurat w młodości osobiście nie znałem, i naprawdę tego nie żałuję.

I jeszcze jedno, dla mnie osobiście ważne wspomnienie z mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych. W podziemnym piśmie studenckim „HiP” – od „Historia i Prawo”, bo na tych dwóch wydziałach pismo to redagowano – autor, którego pseudonimu nie pomnę, napisał tekst „Między…”, hm, bądź tu mądry – w każdym razie chodziło o trzy ulice z warszawskiej Pragi. Niech będzie „Między Targową, Ząbkowskąa Radzymińską”. Był to z talentem napisany reportaż, uświadamiający mi, ówczesnemu studentowi polonistyki, że między tymi trzema ulicami żyją ludzie, którzy autentycznie wierzą we wszystko, co im pokazuje państwowa telewizja. Że „Solidarność” szykowała tu za amerykańskie dolary krwawe łaźnie, chciała wieszać i mordować wszystkich członków partii, i tylko zdecydowana akcja wojska i milicji zapobiegła straszliwej, krwawej apokalipsie. Że przez tę „Solidarność” panowało bezhołowie, przestępczość, zamęt, a dzięki generałowi wreszcie mamy porządek i spokój. Że wszystkie przejściowe trudności w zaopatrzeniu sklepów to przez strajki i tego Reagana.

Gdzieś tam, relacjonował ów autor, żyją ludzie, którzy uważają że wcale im nie jest tak źle, bo nie ma wojny ani nie cierpią głodu. I co wolna Polska, jeśli kiedykolwiek jej doczekamy, zrobi z tymi ludźmi, żyjącymi gdzieś między Targową Ząbkowską i Radzymińską (czy jakie tam ulice występowały w oryginale)?

Dzięki temu nieznanemu mi bliżej autorowi „HiP-a” uświadomiłem sobie, bodaj czy nie po raz pierwszy w życiu, że tu, w naszym kraju, oprócz Polaków żyje jeszcze polactwo. Że oprócz komunistów mamy jeszcze tego strasznego, wewnętrznego wroga, ich biernego, ale wypróbowanego sojusznika, o którym pisał Hemar. Wielka szkoda, że nie uświadomili sobie tego ludzie, którzy ledwie kilka lat potem mieli zasiadać przy Okrągłym Stole i brać się do budowania nowej, wolnej Polski.

Ale ten rozdział miał traktować o czasach, które Okrągły Stół poprzedzały. Widzę zresztą że wystukałem już te 80 tysięcy znaków, które na ten cel przewidziałem, a nie ma powodu, żebym się komunistycznym sznytem szarpał na przekraczanie planów. W tym więc miejscu na chwilę przerwę, zapraszając Czytelnika do rozdziału następnego.

Rozdział VI

Istotę zmiany ustrojowej w 1989 najlepiej uchwycił karykaturzysta, którego rysunek w jakiejś zachodniej gazecie – bodajże francuskiej – wpadł mi wtedy w oczy podczas wizyty u znajomych. Zdaję sobie sprawę, że może w końcu Czytelnika zirytować ta moja maniera ciągłego powoływania się na Bóg raczy wiedzieć czyją wypowiedź, udzieloną sam nie wiem komu i kiedy, i opowiedzianą mi z drugiej ręki przez też nie pamiętam już kogo, bez żadnych adresów bibliograficznych, przypisów i możliwości weryfikacji. Rozumiem, nawet się zgadzam, ale co poradzę – na torturach nie przypomnę sobie, co to była za gazeta i kto podpisał się pod rysunkiem. Samą karykaturę pamiętam jednak dobrze. Wyobrażała pikujący ku ziemi samolot – skrzydła połamane, kłęby czarnego dymu walą z płonących silników, słowem, katastrofa pewna i nieunikniona. A w kabinie pilotów widać Jaruzelskiego, który, podając wolant siedzącemu obok Wałęsie, mówi: dobra, teraz ty steruj!

Nie mogę tego zrozumieć – rzecz była oczywista dla jakiegoś rysownika, siedzącego sobie w spokojnym, zachodnim kraju o ileś tam set kilometrów i pewnie znającego Polskę tylko z telewizyjnych dzienników. Rzecz była oczywista dla takich sobie, dwudziestoparoletnich misiów, słabo zorientowanych w publicznych sprawach, jakim byłem wtedy ja i większość moich kolegów. A przywódcy podziemnej „Solidarności”, którzy zasiedli z czerwonym do Okrągłego Stołu nie rozumieli, że jeśli komuniści nagle gotowi są złamać raz na zawsze daną sobie przysięgę „władzy nie oddamy nigdy”, to tylko dlatego, że cały ten interes wali im się na łeb? A niby z jakiego innego powodu mogliby to robić? Co innego mogłoby tę bezwzględną mafię, która korzystając ze wsparcia sowieckich tanków od pół wieku trzymała w tym kraju wszystkich i wszystko za mordę, zmusić do popuszczenia uchwytu?

Komunistyczna mafia wciąż dysponowała szeregiem przewag nad ludźmi opozycji. Wciąż bezkarnie działały w kraju ubeckie szwadrony śmierci, mimo głośnej, ale skutecznie zatuszowanej wpadki, jaką były ucieczka z rąk oprawców kierowcy księdza Jerzego Popiełuszki i spowodowana nią częściowa dekonspiracja zbrodniarzy. Wyjąwszy kilka osób zbyt znanych na świecie, aby komuniści odważyli się postąpić z nimi aż tak odważnie – choć wydaje się dziś, że i takie warianty brali pod uwagę – praktycznie każdego, kogo mieli ochotę, mogli kazać usunąć w drodze „nieszczęśliwego wypadku”. Korzystali z tej możliwości jeszcze w połowie roku 1989, i trzeba być ślepym albo świadomie kurczowo zamykać oczy, aby nie widzieć, że również i w latach następnych.