Выбрать главу

Te sprawy wciąż pozostają niewyjaśnione, a odpowiedzialny dziennikarz nie powinien dzielić się z Czytelnikiem podejrzeniami, których nie może niczym poprzeć. Ale, by wziąć jeden tylko, ale za to najgrubszy przykład, jakim była afera Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – funduszu, z którego zginęły zdaniem jednych setki milionów, a zdaniem niektórych nawet miliardy dolarów i złotych. Jeśli kontroler NIK, Michał Falzmann, który pomimo wielokrotnych „ostrzeżeń” ujawnił aferę, umiera nagle na serce, to jeszcze można uwierzyć w przypadek. Jeśli jego przełożony, prezes NIK, profesor Walerian Pańko, ginie niedługo potem w wypadku samochodowym, dosłownie w przeddzień posiedzenia, na którym zaprezentować miał informację w sprawie FOZZ – ale żadnego raportu ani notatek do niego w jego papierach potem nie znaleziono – to prawdopodobieństwo przypadku gwałtownie maleje. Ale jeżeli niedługo potem umiera także jego szofer (pierwotnie oskarżony o spowodowanie wypadku, wkrótce oczyszczony z tego zarzutu), jeśli w błyskawicznym tempie schodzą z tego świata policjanci, którzy byli na miejscu zdarzenia, a sporządzone przez nich protokoły gdzieś się bez śladu gubią, i jeśli śmierć zbiera żniwo wśród kilkunastu innych osób w ten czy inny sposób związanych z FOZZ – to, proszę bardzo, jeśli chcecie, uważajcie mnie za oszołoma wyznającego spiskową teorię dziejów, ale gdybym wierzył, że to wszystko przypadek, sam miałbym się za ostatniego idiotę.

Oczywiście, wszyscy ci ludzie zmarli w sposób zupełnie naturalny. Są na to niepodważalne, fachowe ekspertyzy. Są też niepodważalne, fachowe ekspertyzy, że jeden z możniejszych gangsterów III RP, znany pod ksywą „Baranina”, powiesił się w celi wiedeńskiego aresztu zupełnie sam, i pewnie są też równie fachowe ekspertyzy, że tajemnicze papiery, które gangster ten miał w swoim sejfie i o których opowiadał wielu osobom, że to jego „polisa ubezpieczeniowa”, same z tego sejfu wyszły i poszły sobie na wycieczkę. Prokuratura, opierając się na równie fachowych ekspertyzach, uznała, że towarzysz Sekuła sam strzelił sobie kilkakrotnie w brzuch z odległości około metra – nijak zresztą nie umiem pojąć, po co się było tak ośmieszać; akurat w wypadku Sekuły, gdyby zgodnie ze zwyczajem umorzono śledztwo ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu, nikt by marnego słowa nie powiedział. Aż dziw, że dotąd jeszcze fachowcy nie wydali ekspertyzy, że generał Papała padł ofiarą wypadku drogowego.

Dopiero kilka miesięcy temu historycy Instytutu Pamięci Narodowej (któremu, przypomnę, zdominowany przez postkomunistów parlament wielokrotnie usiłował obciąć budżet do rozmiarów uniemożliwiających jakąkolwiek działalność) dokopali się do archiwalnych śladów esbeckich przygotowań do zamordowania Anny Walentynowicz. Walentynowicz przeżyła czystym przypadkiem, wskutek nieprzewidzianej zmiany planów; konfidentka tajnych służb miała podać jej w jedzeniu substancję, jak czytam w gazetowej informacji na ten temat, wywołującą atak serca i… co ważniejsze, już po kilku godzinach niemożliwą do wykrycia w ciele zmarłego. Skoro mamy dowód, że SB dysponowała takim preparatem i nie wahała się go używać, to czy zbyt śmiałym będzie przypuszczenie, że w taki właśnie sposób mógł zostać zamordowany śp. Michał Falzmann?

Były poseł Lech Pruchno-Wróblewski, jeden z najaktywniej udzielających się w parlamentarnej komisji badającej po ogłoszeniu „Listy Macierewicza” teczki tajnych współpracowników SB (czy raczej tego, co z tych teczek zostało) opowiadał mi, jak wychodząc z prac komisji znalazł w oponie swojego zaparkowanego pod Sejmem samochodu stalowy kołek, taki, jaki ze specjalnego pistoletu wstrzeliwuje się, czy w każdym razie kiedyś wstrzeliwało, w betonowe ściany, aby móc powiesić na nim obrazek albo szafkę. Nie chodziło bynajmniej o przebicie opony; kołek tkwił w niej, nie powodując ucieczki powietrza, schowany w bieżniku i trudny do zauważenia. Od kilku zupełnie się nawzajem nie znających fachowców uzyskałem potwierdzenie, że taki wbity w ogumienie kołek rozgrzewa się w trakcie jazdy i przy szybkości ponad stu kilometrów na godzinę powoduje nagłe rozerwanie opony; jakie są tego skutki przy takiej szybkości, nie trzeba chyba wyjaśniać. Znaleźć potem gdzieś o kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów od miejsca wypadku taki kawałeczek metalu i skojarzyć go ze sprawą nie jest pewnie łatwo. Czy będzie nadmiernie śmiałym przypuszczenie, że w ten właśnie sposób mógł „nieznany sprawca” sprawić, że służbowy samochód śp. profesora Pańko, prowadzony przez doświadczonego kierowcę, na prostym odcinku drogi niespodziewanie wypadł z trasy i rozbił się?

Niewiele o tym wszystkim wiemy i niełatwo będzie się dowiedzieć, bo lwia część esbeckich archiwów – te, które przechowywane były w kraju – poszła z dymem. W pierwszym odruchu neosolidarność pozwoliła jeszcze na stworzenie w kontraktowym Sejmie komisji, która miała zbadać los tych ponad stu ofiar „nieznanych sprawców” i „nieszczęśliwych wypadków”, jakie pociągnął za sobą stan wojenny. Komisję stworzono, ale nie dano jej absolutnie żadnych możliwości działania i wyświetlania ponurych tajemnic peerelu. Potem ludzie sprawujący władzę w imieniu „strony społecznej” Okrągłego Stołu (sprawujący ją chwilowo, jak się miało okazać) zauważyli, że pod ich oknami nie przeciągają żadne manifestacje, które by się wyjaśnienia i rozliczenia tych zbrodni domagały, a wiodące media doskonale się z nimi, z nowymi elitami władzy, zgadzają, iż maglowanie starych spraw byłoby z politycznego punktu widzenia niewskazane – i stare sprawy zostały przysypane grubą warstwą pyłu zapomnienia.

W ze wszech miar godnym uwagi filmie Jerzego Zalewskiego „Dwa kolory” Jan Rokita, który był przewodniczącym wspomnianej przed chwilą komisji, opowiada, jak od ludzi przejętych sprawą i jeszcze wierzących w Zmianę dostawał informacje, że w licznych miejscach Polski na masową skalę niszczone są esbeckie archiwa, co, pomijając już wszystko inne, także w świetle ówczesnego prawa było poważnym przestępstwem. Dysponując konkretami, gdzie i kto, zadzwonił z interwencją do premiera, Tadeusza Mazowieckiego, a ten najnormalniej w świecie spławił go, mówiąc „proszę się w tej sprawie zwrócić do ministra Kiszczaka, ja mam do niego pełne zaufanie”.

Do dziś trudno to zrozumieć. Trudno się dziwić, że w świetle takich informacji wielu ludzi skłonnych jest wierzyć rydzykowym radykałom, że Mazowiecki i jego ekipa, że cały KOR, i w ogóle cała opozycja w peerelu była jednym wielkim, żydowsko-masońskim picem i stworzyła ją sama komuna po to, by potem w ramach perfidnego spisku upozorować oddanie jej władzy i w taki sposób skołować katolicki naród.

Nie, nie – ja, choć też trudno mi to i inne zachowania ludzi „Solidarności” po roku 1989 pojąć, nie uważam, by sprawy były tak debilnie proste. Co zatem uważam? Spokojnie, już jedziemy dalej.

Oto więc wspomnieliśmy o pierwszej przewadze komunistów nad niedobitkami opozycji w roku 1988. Były i inne. Wszelkie rozmowy z opozycją mogła wtedy władza prowadzić z pozycji miażdżącej siły, i opozycjoniści przecież doskonale to wiedzieli. Strajki roku 1988, które stanowiły pretekst do wysunięcia przez komunę propozycji rozmów, były groteskowym, bladym cieniem strajków sprzed ośmiu lat. Strajkowały grupki młodzieży – przytłaczająca większość robotniczych załóg pochowała się pod łóżkami i trzęsła ze strachu tyłkami. Gdyby władza miała kaprys spuścić ZOMO i ludowe wojsko ze smyczy, byłoby po ptakach w minutę osiem. Gdyby, jak to zauważył w jednym z esejów Piotr Wierzbicki, Kiszczakowi i Jaruzelowi coś się nagle odwidziało i zapragnęliby zakończyć rokowania z opozycją tak, jak generałowie sowieccy zakończyli rokowania z dowódcami AK, to znaczy, gdyby kazali na przykład zwinąć swych rozmówców wprost z Magdalenki w trzy budy, wywieźć do więzienia, co ja mówię – do pierwszej z brzegu żwirowni, rozstrzelać i zasypać, to załamane i zmiażdżone społeczeństwo polskie nie zdobyłoby się na żaden znaczący protest, a Zachód zapomniałby o sprawie po dwóch tygodniach. Co najwyżej, podczas kolejnej wizyty w Paryżu Jaruzelowi znowu kazano by wchodzić do pałacu prezydenckiego kuchennymi drzwiami.

Dalej: wbrew temu, co w roku 1988 wydawało się takim misiom jak ja, opozycja była głęboko podzielona. Właściwie od zawsze trwała w niej konkurencja pomiędzy tymi, którzy socjalizm kontestowali niejako od wewnątrz, byli jego wychowankami i zbuntowali się przeciwko nierealizowaniu przez komunistów tego, co komunistyczna ideologia obiecywała – a niedobitkami polski przedwojennej, którzy widzieli w komunizmie narzędzie sowieckiej okupacji i domagali się niepodległości. Czyli pomiędzy, nazwijmy to tak na użytek naszej rozmowy, „rewizjonistów” i „niepodległościowców”. W tej cichej, zawziętej walce, toczonej głęboko pod ziemią, „rewizjoniści” zdecydowanie wygrywali. Z wielu względów. Byli lepiej zorganizowani, bardziej energiczni, sprawniejsi w osiąganiu celów. Umieli dla swych inicjatyw pozyskiwać ludzi. Jeśli Michnik dostrzegał kogoś, kto się wybijał, liczył, dawał nadzieję na przyszłość, to przede wszystkim starał się z nim spotkać – on, albo któryś inny z ważnych „rewizjonistów” – przekonać, oczarować i włączyć do swojej grupy. Dopiero jeśli osoba okazywała się na to odporna, zarządzano wobec niej towarzyski ostracyzm, przestawano o niej i jej środowisku informować w „Tygodniku Mazowsze” i rozpuszczano plotki, że „rozbija podziemie” albo coś jeszcze gorszego. Natomiast „niepodległościowcy” już wtedy porażeni byli sekciarską chorobą, którą w takim rozkwicie mogliśmy obserwować podczas cyrku „integrowania centroprawicy” w latach dziewięćdziesiątych. Pozyskiwanie, przekonywanie, „wkręcanie” się w nowe środowiska i przerabianie ich na swoją modłę, tak typowe dla lewicy, duszy katolicko-narodowej jest najgłębiej obce. W tym środowisku, właśnie odwrotnie, króluje postawa sekciarska: stale trzeba rozwijać czujność w wyszukiwaniu tych, którzy nie pasują, odstają, są nie dość prawomyślni, i od których należy się zdecydowanie odciąć.