Выбрать главу

W kategoriach politycznych była to sprawa zupełnie bez sensu. Politycznie myślał wtedy Kaczyński: Wałęsa dąży do prezydentury, bo uważa, że mu się to należy jak psu buda, że skoro prezydentem i symbolem dla świata został jakiś taki Havel, który przy Wałęsie jest nikim, to cóż on, przywódca dziesięciomilionowej „Solidarności”, człowiek, który obalił komunizm i tak dalej. Bo, krótko mówiąc, Wałęsa w to wszystko, co mu przez lata sączono w uszy, uwierzył, sodowa mu teraz rozsadza łeb i być prezydentem po prostu musi. A skoro tego chce, to mając taki mir w społeczeństwie, prezydentem zostanie. W związku z tym, analizował Kaczyński sytuację, lepiej wybrać go prezydentem teraz, na mocy decyzji parlamentu. Jaruzelski zgodzi się ustąpić – zgodziłby się, bo Jaruzel w tym okresie wyraźnie zauważył, że dzieło i wiara całego jego życia nawet nie legło w gruzach, ale zatonęło w bagnie, i zachowywał się z kompletną biernością, którą jego hagiografowie chcą teraz uznawać za przejaw odpowiedzialności. Czerwoni za tym zagłosują – zagłosowaliby, tkwili jeszcze w szoku wywołanym rozmiarami swej własnej niepopularności, ujawnionymi przez wybory, i hukiem, z jakim, niczym kolejne klocki domina, przewracał się socjalizm po kolei we wszystkich krajach „obozu”. A naród, kiedy skonfrontuje legendę Wałęsy z Wałęsą rzeczywistym, za najdalej rok będzie miał go dosyć; to nie ulega wątpliwości, bo przecież pamiętamy, jak było. Przez ten rok uchwalimy konstytucję, zrobimy wolne wybory do parlamentu, i na koniec ogłosimy wybory prezydenckie, Wałęsa oczywiście w nich wystartuje – i przegra.

Czy Kaczor nie miał wtedy racji? Miał. Na tym polegało nieszczęście i jego, i całej Familii. Bo, zabrzmi to paradoksalnie, ale to kolejna sprawa, o której zadecydowała nie polityka, tylko psychologia: Jarosław Kaczyński, który stał się, głównym wrogiem michnikowszczyzny, celem niezliczonych obelg w kontrolowanych przez nią mediach, szwarccharakterem oskarżanym o każdą możliwą podłość, od zamachu na demokrację po przekręty, na którego Michnik rzucił więcej jadowitych obelg niż na kogokolwiek innego, nawet na Wałęsę – ów Kaczyński w gruncie rzeczy, genetycznie, programowo, etosowo, czy jakkolwiek jeszcze to ująć, należał do Familii, mało tego, był jej najwybitniejszym politykiem, i takim przez cały czas pozostał – tyle, że na banicji. A jeszcze z tej banicji szukał z Familią porozumienia, bo w gruncie rzeczy to właśnie była jego formacja. Wypchnięcie go pomiędzy ludzi typu Olszewskiego, Macierewicza czy Szeremietiewa stanowiło kompletne nieporozumienie – zresztą wypalił się tam bez pożytku dla kraju w drobnych utarczkach wszystkich ze wszystkimi o przywództwo nad magmą Konfederacji, nasiąkając paranoiczną podejrzliwością i uprzedzającą agresją wobec wszystkich. Kaczyński powinien był zostać przewodniczącym Unii Demokratycznej, a jeszcze lepiej – wiceprzewodniczącym przy pozbawionym energii, pełniącym funkcje reprezentacyjne prezesie w typie Mazowieckiego. Gdyby tak się sprawy ułożyły, Familia rządziłaby do dziś. Ale Kaczyński musiał zostać z Familii wypchnięty, bo popełnił dwa grzechy nie do wybaczenia. Bynajmniej nie poszło tu o jego „prawicowość”, tego typu sprawy dla Familii nie miały nigdy decydującego znaczenia – w Unii Demokratycznej można było być równie dobrze chadekiem, konserwatystą, liberałem, jak i socjaldemokratą, najlepiej, oczywiście, wszystkim tym naraz. Nie poszło też o sprawę rozliczeń z komunistami, bo, wbrew potocznemu mniemaniu, ten spór miał charakter wtórny. Unia Demokratyczna nie dlatego cięła się z Wałęsą i PC, że tamci chcieli dekomunizować, a Unia nie. Unia dlatego broniła komunistów, że tamci, z którymi była pocięta na śmierć i życie, chcieli ich dekomunizować – taka była kolejność przyczyny i skutku. A i dekomunizacja w wizji Kaczyńskiego nie była bynajmniej jakimś wybuchem antykomunistycznych namiętności. To, co projektował, wymierzone było w rozbicie struktur, bo, jak trafnie ocenił, mając na zapleczu nie ruszone, na razie tylko sparaliżowane strachem mafie zbudowane na powiązaniach aparatu, specsłużb i stworzonego za czasów Rakowskiego kompleksu bankowo-biznesowego, neosolidarność długo sobie Polską nie porządzi. Wizje polowań na byłych członków partii, rewolucyjnych trybunałów dekomunizacyjnych i temu podobne były tylko rojeniami miotanego wojennym szałem Michnika. Pezetpeerowiec nie należący do starego układu, a jeszcze lepiej należący do nowego, choćby był wcześniej sekretarzem KC, mógłby w Unii Kaczyńskiego być w zarządzie, czy nawet z jej rekomendacji rządzić stolicą, równie dobrze, jak w Unii Mazowieckiego.

Grzechy Kaczora były inne. Po pierwsze – wystąpił z polityczną koncepcją, rzeczywiście słuszną, optymalną, najbezczelniej w świecie, nie mając do tego żadnego prawa. W Familii obowiązywała hierarchia jak w stadzie pawianów, albo, niech będzie ładniej, jak w salonie, gdzie każdy ma swoje miejsce przy stole i posadzić nagle tyłek na fotelu Pana Profesora czy Pana Mecenasa jest po prostu nieopisanym chamstwem. Z takim politycznym planem mógł wystąpić któryś z członków sprawującego nad Familią rząd dusz triumwiratu Geremek – Kuroń – Michnik. Potem objawiłby go szeregowym familiantom któryś z przybocznych, w rodzaju Wujca czy Lityńskiego. Ale nie Kaczyński! Kaczyński był jakimś tam misiem z prowincji, poniżej którego w familijnej hierarchii był już tylko Celiński i kosze na śmieci! Taki Kaczyński, jeśli naprawdę chciał, powinien cichcem wsączyć swą myśl w uszy któregoś z wielkich, i namówić go, żeby uznał ten plan za swój własny. Nie mogę zresztą dać głowy, czy Kaczor tego nie próbował, i dopiero spuszczony na bambus nie zdecydował się powiedzieć na głos, co trzeba zrobić, dopuszczając się w ten sposób niewybaczalnej gafy.

Mogło tak być, albowiem Kaczor dopuścił się jeszcze jednego grzechu, równie ciężkiego: poszedł pod prąd, miał inne zdanie, niż towarzystwo. A Familia nie toleruje odmiennego zdania, chyba że to jej przywódcy dziś mają inne poglądy, niż mieli wczoraj. Po to ma Familia swą hierarchię, aby każdy wiedział, co myśleć i uważać wypada. Familia to ludzie rozumni, których rozumność poznaje się właśnie po tym, że składając różne deklaracje i dywagując niezobowiązująco o bytach abstrakcyjnych, w konkretach wszyscy muszą być jednomyślni – w języku Familii nazwano to „różnić się ładnie”. Bez ścisłej hierarchii mogłoby nagle dojść do pomieszania, wielu familiantów nie wiedziałoby, co myśleć i mówić, aby nadal być człowiekiem rozumnym.

Kaczyński na przełomie 1989/1990 doszedł do wniosku, że z Wałęsą nie ma co iść na udry, bo jest za silny – trzeba sposobem. Tymczasem właśnie wtedy wzbierały w Familii namiętności dokładnie odwrotne. Znowu sens wydarzeń może nam uświadomić tylko psychologia. Otóż salonowe bractwo, śmietanka polskich elit, ludzie rozumni, najlepsze towarzystwo z możliwych i tak dalej, poczuło się pewnie. Największa gazeta, która miała być gazetą neosolidarności, została, jako wydawnictwo prywatnej spółki „Agora”, gazetą Michnika. Inne gazety mówiły jej głosem, jej głosem mówiła państwowa telewizja, i Familia, czytając o sobie w tych gazetach i widząc się w tej telewizji, zobaczyła, że całe społeczeństwo jest pełne dla niej bezbrzeżnego uznania, że jej autorytety są autorytetami najwyższymi, i tak dalej. Familia poczuła się strasznie pewnie, uznała, że jest wreszcie na swoim własnym folwarku, i napełniona poczuciem mocy doszła do wniosku, że Wałęsa, któremu się dotąd musiała kłaniać, a który teraz został na uboczu, w Gdańsku, to w gruncie rzeczy głupi cham, prymityw i kukła – wszystko, co osiągnął, to tak naprawdę osiągnął dzięki nam, swoim doradcom, był tylko symbolem, a teraz niech tam sobie siedzi na prowincji i się nie wtrąca. Zaczęła się seria coraz to dalej idących afrontów pod adresem byłego wodza. Ten, zamiast znosić je grzecznie i cicho, pozwolił sobie odpowiedzieć w tonie buńczucznym. No, to już było nie do zniesienia. Jeśli ten dureń roi sobie, że ktoś go tutaj jeszcze do czegokolwiek potrzebuje, no to proszę bardzo, zrobimy powszechne wybory prezydenckie i wygramy je w cuglach!

No i tak się zaczęła niesławna wojna na górze – zderzenie pychy zaczadzonych własną urojoną potęgą warszawki i krakówka z pękającym z pychy wodzem. Dla Familii była ona politycznym nieszczęściem i praktycznym zniweczeniem jej marzeń o „co najmniej dwunastu latach nieprzerwanych rządów”, których zresztą wcale nie uważała za swe marzenie, tylko za pewnik. Dla Konfederacji, „niepodległościowców”, po których teraz Wałek sięgnął, wydawała się szansą na dojście do władzy, ale w istocie też była politycznym nieszczęściem, bo wykorzystał on ich nader cynicznie, ani przez moment nie mając zamiaru realizować żadnych ich postulatów, poza personalnymi, ale i tu stawiał warunki: po doświadczeniu z Familią tolerował tylko ludzi całkowicie bezwolnych i możliwie jak najbardziej miernych, z czasem, można to prześledzić obserwując nominacje prezydenta Wałęsy aż do samego końca, coraz bardziej się w tym uskrajniając. Zresztą, nie mając żadnego z atutów Familii, ani jej kontaktów, ani wpływów w mediach, ani medialnego wizerunku, a za to wiecznie się ze sobą żrąc i grając na wzajemnym się szantażowaniu i licytowniu radykalizmem, Konfederacja jako sojusznik lub, nie daj Boże, zaplecze, byłaby dla Wałka raczej obciążeniem, niż pomocą, stąd właśnie sięgnął po… Ale to za moment, dokończmy myśclass="underline" dla samego Wałęsy mianowicie też była wojna na górze katastrofą, bo wskoczył w buty w oczywisty sposób dla niego za duże – czego chyba do dziś nie zrozumiał – i to wskoczył w nie w najgorszym możliwym stylu.