Выбрать главу

Nie oczekujcie po mnie szczegółów. Kiedyś, jak zwykle wtedy dopiero, gdy już nie będzie to miało praktycznego znaczenia, zostaną one ujawnione. Wtedy się okaże, kto, z kim, czy tylko polskie, czy i zagraniczne, jaką rolę pełnił w tym wszystkim tajemniczy Wachowski, kto i jak wykreował Leppera… Ja tych szczegółów nie znam i znać nie mogę. Ale co innego szczegóły, a co innego sam fakt – skutki przecież widać gołym okiem, i nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby powszechnie dostępną wiedzę złożyć w jedyną logicznie spójną całość.

To, co było wyrachowaniem, cynizmem, politycznym cwaniactwem, jest akurat najłatwiej zrozumieć. Najtrudniej mi zrozumieć, jak przywódcy neosolidarności mogli wykazać się aż taką ślepotą. W końcu od samego początku były konkretne oznaki, że nie są wcale aż tak popularni, jak im się zdawało. W plebiscycie wyborów kontraktowych wygrali wprawdzie wysoko, ale przy marnej frekwencji. Jeśli policzyć, wychodzi, że na neosolidarność głosowało raptem około jednej trzeciej społeczeństwa. Potem był Tymiński, fenomen, z którego żadnych wniosków nie wyciągnięto. Była dzika popularność książek Gierka i Urbana, pod 800 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, wybuch antyklerykalizmu i szereg innych oznak, szkoda miejsca je tu wyliczać, że Polska, wbrew histerycznym obawom z czasów Okrągłego Stołu, choruje nie na nadmiar, ale na brak entuzjazmu dla rozbijania peerelu. Społeczeństwo pozostawało bierne i apatyczne w stopniu zagrażającym powodzeniu ustrojowej transformacji, należało je za wszelką cenę zaktywizować, a nie usypiać i wtrącać w nieufność jeszcze bardziej.

Reforma finansowa, za którą pełną odpowiedzialność wzięła nowa władza na siebie, zwłaszcza w kontekście zupełnie bezsensownych obietnic, że za trzy miesiące wszystko będzie już doskonale, psuła ludziom krew. Ponieważ jednocześnie okazało się, że można strajkować ile kto chce, polactwo, które w 1988 trzęsło tyłkami ze strachu, teraz tym bardziej ochoczo rzuciło się organizować protesty – wystarczyło tupnąć, żeby te strajki i blokady się skończyły, wystarczyło posłać w porę paru gliniarzy z drogówki, żeby wlepili po kilka mandatów za złe parkowanie, i byłoby po krzyku. Ale nie w warunkach „ostrej walki politycznej” – władza chciała być dobra i rozdawała podwyżki, Wałęsa chciał być tym, który solidaryzuje się z protestującymi, Konfederacja chciała rozbudzać nastroje społecznego gniewu i łapać się na nie, żeby uzyskać wreszcie jakieś polityczne znaczenie. A przy tym, jak za peerelu – o „bolączkach” możemy rozmawiać, o Polsce wara. Zaczęło się rozdawanie przez Kuronia pieniędzy, które zapoczątkowało hodowlę leżących brzuchem do góry, żyjących z zasiłku meneli, mnożących się potem z roku na rok. Przed samymi wyborami prezydenckimi, aby zwiększyć szanse Mazowieckiego, zmuszono nawet Balcerowicza do inflacyjnego dodruku pieniędzy, co w sumie na dłuższą metę wiele nie zaszkodziło, ale sam fakt godny jest odnotowania. A rodząca się centroprawica w tym właśnie momencie uznała, że najlepszym sposobem zdobywania poparcia będzie propagandowe walenie w Balcerowicza i judzenie przeciwko kapitalizmowi, wolnemu rynkowi, prywatyzacji i w ogóle wszystkiemu, co hasłowo zaczęto nazywać „reformami”.

Jak mogli nie zdawać sobie sprawy, że plotąc o „zniszczeniu i wyprzedaży” rehabilitują peerel, moszczą drogę powrotu do władzy komunistom, i to poprzez zwycięstwo w demokratycznych wyborach? Jak mógł Wałęsa być tak głupi, by wierzyć, że starzy ubecy będą mu naprawdę wiernie służyć, że nagle zapomną o swoich prawdziwych, wewnętrznych hierarchiach i podległościach? Jak mogła Familia nie zdawać sobie sprawy, że chwilowo obłaskawiona komuna z telewizji przy najbliższej okazji wypnie się na nią i wróci do komuny?

Familia ostatecznie wojnę na górze przegrała. Konfederacja przegrała ją jeszcze szybciej. Wałęsa przegrał chyba najbardziej, choć wydawało się, że wygrał. Wygrał tylko peerel, wygrali komuniści, i wygrał „TKM”, czy raczej, różne „TKM-y”, które wdarły się na zrujnowaną scenę polityczną i zabrały tam do szarpania na sztuki czerwonego sukna Rzeczypospolitej.

Tak naprawdę, po wojnie na górze było już po ptakach. Klapa lustracji i nocna zmiana Olszewskiego to był już łabędzi śpiew „Solidarności”, ale w istocie wszystko załamało się i zostało załatwione przez społeczeństwo odmownie już wcześniej. Stopniowe wstrzymywanie reform gospodarczych, które zaczyna się od roku 1993, było tylko oczywistą konsekwencją załamania politycznego. W roku 1989 nie było żadnego planu przemiany ustrojowej, żadnej wizji i żadnego przywódcy, męża stanu, który by mógł i umiał nas dokądś zaprowadzić. W 1993 nie tylko, że nadal tego nie było, ale, co gorsza, już nie mogło być. Nawet gdyby ktoś sensowny plan sformułował, nie można realizować społecznych przemian, nie ciesząc się zaufaniem rządzonych. A po katastrofie wojny na górze nikt już nie był w stanie takiego zaufania w wystarczającym stopniu pozyskać.

Od momentu wojny na górze Polska znalazła się w dryfie. Szczęśliwie, geopolityczne prądy niosły nas w nie najgorszą stronę – ku Ameryce i Europie, ku Unii i NATO, ku spełnianiu kryteriów Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Kolejne ekipy, jako tako tym administrując, nie zdołały nas na razie z tej drogi zawrócić, choć zarazem w imię rozpanoszonego partyjniactwa coraz bardziej psuły państwo, zawłaszczając jego struktury, mnożąc biurokrację i okazje do korupcji. Dryfujemy w dobrą stronę, ale nasze państwo gnije i nie widać, kto i jak mógłby to gnicie powstrzymać.

Wystarczy pojechać do Bułgarii czy na Ukrainę, by uświadomić sobie, o ile mogło być gorzej. Ale zamiast się cieszyć z byle czego, myślmy raczej, o ile mogło być lepiej. Szansa na Polskę mnożącą dostatek w tempie Estonii, na Polskę sprawiedliwą, nie obciążoną całym parszywym dziedzictwem peerelu, była w zasięgu ręki. Została zmarnowana, bo ludzie, którzy w decydującym momencie rozstrzygali o biegu wydarzeń, ludzie, którym trafił się „złoty róg”, nie kierowali się dobrem Polski, ale swoimi drobnymi zawiściami, frustracjami, obsesjami, wreszcie interesami swoich koterii, nawet tych zresztą nie potrafiąc prawidłowo zdefiniować. Nie można było od nich wymagać geniuszu, trudno, to nie ich wina, że nie trafił się wśród nich żaden Reagan ani Piłsudski. Ale można było wymagać odrobiny rozsądku i zwykłej, ludzkiej uczciwości. Tego im też zabrakło. Zawiedli na całej linii. Czy jest w ogóle cokolwiek, co im dziś można powiedzieć?

Moja babcia, gdy rozmowa schodziła czasem na jakieś doznane kiedyś przez nią krzywdy, używała wobec ich sprawców takiego pełnego bezsilności złorzeczenia: bodajbyś z piekła nie wyszedł. To, że ja, jakiś tam mały miś, czuję się przez swoich bohaterów z dzieciństwa okłamany i zdradzony, to, że musiałem ze wstydem i zażenowaniem patrzyć, jak pogrążają się oni w obłędzie, a mój kraj pakują w bagno, to, że udowodnili mi czarno na białym, że uwierzyłem miernotom, pętakom i durniom, to wszystko nie byłoby warte przekleństwa. Ale to, że zmarnowano niepowtarzalne szanse, o jakich całe pokolenia Polaków nie mogły nawet marzyć…

Bodajbyście z piekła nie wyszli, wy, zadufani w sobie, skaczący sobie do gardeł głupcy, coście dla swoich ambicji uruchomili lawinę, która zniszczyła wielki, wspaniały mit „Solidarności” i wszystko to, co mógł z niego naród mieć. Bodajbyście z piekła nie wyszli. Bodajbyście tkwili tam po wieczność razem z wszelką komunistyczną kanalią, z tłumem szpicli, szujek, komunistycznych redaktorków, opluwaczy i aparatczyków, z mordercami Pyjasa, Popiełuszki, Zycha, Suchowolca, Przemyka, Bartoszcze, Pańko, Falzmanna…

Chyba się nie gniewacie? Sądząc po waszych dokonaniach z historii najnowszej, nie będzie wam takie towarzystwo niemiłe. Nie aż tak w każdym razie, jak byłych przyjaciół z podziemia.

Rozdział VII

Nie skończyliśmy jeszcze o nieszczęściach, jakie wynikły z wojny na górze – przerwałem, tylko by nabrać oddechu i trochę się wysapać. Przepraszam Czytelnika, jeśli już ma dość, ale pozostała jeszcze jedna sprawa, której absolutnie nie wolno mi pominąć, i zresztą najbliżej związana z tematem książki.

W wojnie na górze Familia sięgnęła z punktu po to, co uważała, nieco przesadnie, jak się miało okazać, za swój najoczywistszy atut – po stwierdzenie, że jest ona elitą tego kraju. A zatem ci, którzy ustawiają się do niej w opozycji, są, tutaj padały różne określenia, ciemnogrodem, czarną sotnią w każdym razie odwrotnością elity. Jeśli jesteś z Familią jesteś inteligentem, jeśli przeciwko – mówiąc delikatnie – nie jesteś inteligentem. Proste jak konstrukcja cepa.

Nie miało to nic wspólnego z prawdą. Mazowiecki nie był kandydatem inteligencji, występującym przeciwko kandydatowi roboli i chłopstwa, Wałęsie. Odsetek pracowników umysłowych (bo tylko tak można to statystycznie zmierzyć) w obu elektoratach był niemal identyczny. Ale propagandowa siła „Wyborczej” zrobiła wtedy i w następnych miesiącach swoje – udało się „bycie inteligentem” utożsamić z byciem wyznawcą michnikowszczyzny i wyborcą Unii Demokratycznej, względnie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Oczywiście, twórcy tej propagandy – możliwe zresztą, że nawet niespecjalnie cokolwiek tu tworzono, że ten a nie inny ton licznych artykułów i wypowiedzi w mediach pojawił się i podchwycony został spontanicznie – przekonani byli, że z inteligencją w Polsce jest tak, jak z „klasą średnią” w USA. Jeśli wierzyć własnym deklaracjom, to amerykańska klasa średnia obejmuje dziewięćdziesiąt parę procent społeczeństwa – niemal każdy, kogo o to spytać, uważa się za członka klasy średniej, czy jest milionerem, czy starym komiwojażerem. Wydawało się Familii, że u nas każdy będzie chciał być inteligentem. Zwłaszcza, jeśli będzie to takie proste – tylko słuchać autorytetów moralnych i pilnie powtarzać to, co ogłoszą one w gazecie.