Выбрать главу

Nie była to wcale nieprzytomna intuicja. Michnik i jego kompania trafili tu doskonale w potrzeby bardzo licznej grupy ludzi. Być może ta grupa nie była jednak aż tak liczna, jak się to Familii wydawało, ale nie tu tkwił główny błąd. Sądzono, że zachowania tej grupy są przez resztę, świadomą swej podlejszej wobec niej kondycji, kopiowane w ramach podobnego snobizmu, jaki rządzi społeczeństwami zachodnimi – gdy tymczasem była ona przez resztę społeczeństwa traktowana bardzo podejrzliwie.

Muszę przyznać, że nie cierpię używać w tym kontekście słowa „inteligencja” i czynię to tylko dlatego, że „pracownicy umysłowi” to jakiś peerelowski językowy koszmarek. Nie lubię słowa „inteligencja” z uwagi na jego dwuznaczność. Używane w odniesieniu do grupy ludzi zdaje się ono sugerować, że chodzi o ludzi szczególnie inteligentnych, co jest mylące: nieszczęście na tym właśnie polega, że polska inteligencja jest, w swej masie, inteligentna niespecjalnie.

Co gorsza, polski inteligent jest wyjątkowym konformistą. Owszem, uwielbia mieć własne zdanie, ale pod warunkiem, że jest to zdanie podzielane przez wszystkich innych. Z przejęciem powtarza więc obiegowe banały i nawet nie przyjdzie mu do głowy, aby zadać jakieś pytanie. Uwielbia chodzić w nogę, być w masie, po słusznej stronie i śpiewać w chórze. Wielkie sukcesy „Gazety Wyborczej” mają swe źródło, poza oczywiście jej niewątpliwym profesjonalizmem, w tym, że umiała pełnić rolę codziennego podręcznika dla inteligenta, co mówić, co myśleć i przede wszystkim, co stanowczo odrzucać, aby nikt nie mógł ci zarzucić, że nie jesteś inteligentem. W końcu stał za tą gazetą kwiat polskich intelektualistów, uwiarygodniali ją profesorowie i nobliści, a ludzie o wielkich, sławnych nazwiskach, którzy mieliby ochotę podejmować z nią spór, przez długi czas w ogóle nie mieli tego gdzie zrobić.

Środowiskowa presja, by mieć słuszne, odpowiednie zdanie, by nie odstawać od wzorca narzuconego przez, jak to nazywał Piotr Wierzbicki, „eleganckie towarzystwo”, jest naprawdę silna. Jestem publicystą, który dość często wygłasza poglądy zaskakujące, politycznie niepoprawne, dla niektórych nawet, bywa, szokujące. Bynajmniej nie wskutek jakiegoś z góry przyjętego założenia, żeby szokować i mieć zawsze inne zdanie niż wszyscy. Jestem od takich pomysłów jak najdalszy, tak zwane „dowalanie równo wszystkim”, które w niektórych środowiskach uchodzi u nas za wielką cnotę, uważam za jakiś ponury absurd, bo „dowalać” trzeba nie „równo”, tylko tym, którzy na to zasłużyli. Ale ponieważ mam zasadę, żeby mówić i pisać to, co myślę, często rzeczywiście, przepraszam, że jeszcze przez jedno zdanie pozostanę w tym żargonie, coś „dowalającego” mi spod pióra spływa. Często słyszę potem (przepraszam, nie chełpię się, potrzebne mi to do wywodu): wie pan, ale pan dobrze napisał, dokładnie to, co ja sam na ten temat uważam!

Kiedy słyszę coś podobnego od taksówkarza albo inżyniera budowlanego, który nie ma okazji do wygłaszania tego, co uważa, przyjmuję to jako komplement i miłą oznakę, że mój wysiłek na coś tam się przydaje. Ale częściej, niżby się to mogło zdawać, słyszę takie komplementy od ludzi, którzy spokojnie mogliby podobną opinię wygłosić sami, mało tego, zabrzmiałaby ona wtedy znacznie mocniej, niż kiedy firmuje ją jakiś Ziemkiewicz. I nawet, myślę sobie, byłoby to dla sprawy doskonale, gdyby taką właśnie opinię wygłosił ktoś, kto nie jest uważany za prawicowca, oszołoma albo chorego z nienawiści.

Jak na potomka chłopów jestem dziwnie uprzejmy, więc nigdy jakoś nie zareagowałem pytaniem: no to dlaczego pan sam nigdzie tego nie napisze, dlaczego ja to musiałem zrobić? I tak wiem, co bym usłyszał po długiej chwili zdumionego milczenia: no, wie pan, jak to by było przyjęte, co by o mnie powiedziano?

Konformizm polskiego inteligenta wynika z jego dwóch wielkich kompleksów. Pierwszy silny jest szczególnie u tych, którzy stanowią liczebną większość: ludzi ze społecznego awansu, inteligentów w pierwszym pokoleniu, zwanych pogardliwie „półinteligentami”. Sam nie wywodzę się ze starej inteligencji, więc doskonale ten kompleks znam i rozumiem. Studia w peerelu, wbrew dzisiejszym wspominkom różnych sklerotyków, przeważnie warte były niewiele, i z dekady na dekadę mniej. Na tych, które pamiętam z autopsji, można się było czegoś nauczyć, jeśli się ktoś uparł – ale równie dobrze można było się nie nauczyć niczego i mieć dokładnie taki sam dyplom. Polski inteligent z awansu czuje swoją niekompetencję, słabość, i to go powstrzymuje przed ryzykiem własnego zdania. Wygłaszając opinię oryginalną, a już zwłaszcza sprzeczną z utartymi poglądami, potępioną przez autorytety, ośmielając się na spór, naraża się, że ktoś wytknie mu słomę w butach, której się bardzo wstydzi i bardzo by chciał ją ukryć.

Kompleks jest tym silniejszy, im w istocie bardziej ułamkowa jest inteligencja inteligenta i im mniejszy dystans dzieli go od środowiska, z którego wyszedł. Półinteligent w stopniu nieporównywalnym z inteligentem prawdziwym czuje się czymś lepszym od „chama” (w tym kontekście nie przypadkiem biorę to słowo w cudzysłów). Swój awans uważa za wielką nobilitację, chce nim kłuć w oczy, podkreślać na każdym kroku przynależność do kasty wyższej. Dla takich ludzi oferta Familii była czymś wspaniałym. I to oni właśnie stworzyli publiczność z największym zapałem podchwytującą kawały o Wałęsie, mądrości o „państwie wyznaniowym” szykowanym tu jakoby przez „czarnych”, oni najgoręcej oklaskiwali i z przejęciem powtarzali intelektualne wygibasy publicystów „Gazety Wyborczej”, udowadniających zgodnie z aktualną polityczną potrzebą, że sprawiedliwość jest zemstą, donoszenie za pieniądze nieszczęściem dla donosiciela, czerń bielą, uczciwość świństwem, świństwo cnotą, religijność fanatyzmem, a żadnego komunizmu nigdy w ogóle w Polsce nie było i tak dalej, można by tu wyliczyć szereg podobnych liczmanów z michnikowego niezbędnika, ale w sumie po co.

Jest też, oczywiście, w Polsce wciąż trochę starej inteligencji, z tradycją pokoleń, nie tak skłonnej do zamykania ust na pierwszą pogróżkę, że jeśli ośmielasz się mieć inne od autorytetów zdanie, to widocznie jesteś jakimś prymitywem i ciemnogrodzianinem. Są zresztą też, trudno tu generalizować, i wśród tych bez takiej tradycji ludzie na tyle pewni swej klasy i wartości, że szantaż jedynie słusznych poglądów na nich nie działa.

Ale trzeba pamiętać, że, jak to już sobie mówiliśmy, te niedobitki prawdziwej polskiej inteligencji przez pół wieku poddane były inwazji chamstwa na każdą dziedzinę życia publicznego. Człowiekowi, mającemu słabe, kruche paznokcie i zęby przystosowane do rozdrabniania ugotowanego pokarmu w walce wręcz trudno jest pokonać dzikie zwierzę, które do walki na szpony i kły przystosowane jest z natury. Podobnie bezbronny jest wychowanek starej, inteligenckiej rodziny w starciu z wypuszczonym z czworaków chamem, dla którego deptanie cudzej godności, walenie na odlew i urąganie jest chlebem codziennym, bo wiadomo – nie weźmiesz od razu pod fleki, to ciebie wezmą.

Inteligencja żyła w peerelu w stanie oblężenia i udręczenia – przez partyjnego dyrektora z awansu, przez chamusiowatych „fachowców”, demolujących dom przez tydzień, by wymienić dziurawą rurę, urzędasów, sklepowe, szoferaków… Wspominałem tu o filmach Barei: przecież cham, dręczący człowieka przyzwoitego, całe stada takich prześladujących go chamów, bezczelnych, perfidnych i prymitywnych, to najczęstsza w tych filmach sytuacja fabularna. W jednym z odcinków „Zmienników” poczciwy taksówkarz, litując się nad prośbami pasażerów, którzy uszkodzili mu samochód, macha ręką na poniesioną stratę, godząc się, że mu to potrącą z pensji. A gdy odchodzi, pasażer mówi do żony: „musi, taka jego mać, nieźle kraść, jak go stać na takie gesty”. To nie były dowcipy wyssane z palca, takie było polactwo w całej swej krasie, i takie jest nadal.

Więc trudno się dziwić, że ta sytuacja ciągłego oblężenia wywołała u polskiej inteligencji reakcję obronną: skłonność do idealizowania własnego środowiska, potrzebę takiego inteligenckiego azylu, gdzie wszyscy potrafią się posługiwać nożem i widelcem, toczą miłe, erudycyjne dialogi, nie kłócą się. Nie ma co gadać, eleganckie towarzystwo, które dała tym ludziom michnikowszczyzna było właśnie tym, czego potrzebowali zgoła rozpaczliwie.

Nie można odmówić Familii sukcesu. Ona rzeczywiście w pewnym momencie praktycznie zmonopolizowała polską inteligencję i miała prawo twierdzić, że przemawia jej głosem. Z Michnikiem, Kuroniem, Geremkiem i nawet pomniejszymi postaciami tej grupy się nie dyskutowało. Sam fakt podjęcia takiej dyskusji był grzechem niewybaczalnym i dyskwalifikującym. Jeśli ktoś głosował na PC czy ZChN, to musiał się tego wstydzić. A my, z naszymi prawicowymi, biedującymi gazetkami, byliśmy, co tu gadać, marginesem. Marginesem dodatkowo zaszachowanym wciąż przez różnych autentycznych antysemitów, moczarowców i siódme wody po ONR, przez to wszystko, co hasłowo nazywam tu Konfederacją – których z kolei „Wyborcza”, tym chętniej, im byli bardziej skrajni i żenujący, cytowała na swoich łamach, podtykając inteligentom: patrzcie, oto ci, którzy nienawidzą Unii Demokratycznej, oto są ci, którzy wojują z Michnikiem. I inteligentowi do głowy nie przyszło, żeby wziąć do ręki tekst Wierzbickiego, Łysiaka czy Rymkiewicza, o jakimś Ziemkiewiczu nie mówiąc. Inteligent, karmiony codzienną porcją swoich autorytetów, z góry wiedział, kim jesteśmy i co o nas myśleć. Boże mój, przecież michnikowszczyzna w dniach swojej potęgi była w stanie zrobić wariata i hunwejbina nawet ze Zbigniewa Herberta, i nie miała w tym żadnych skrupułów!